piątek, 28 grudnia 2018

Praski akcent, czyli jajka z farszem pieczarkowym

Różne uroczystości w rodzinie Wybranka łączy obecność w menu jajek na twardo z farszem pieczarkowym, a że w zasadzie wszyscy jego najbliżsi krewni mieszkają lub mieszkali na warszawskiej Pradze, stąd określenie "praski akcent". Akcent ten pojawił się w tym roku na naszym bożonarodzeniowym śniadaniowym stole. Święta już za nami, ale pomyślałam, że podzielę się tym przepisem na blogu, bo może przydać się tym z Was, którzy planują sylwestrowe menu (taka połówka jajka na twardo z pieczarkowym farszem wydaje się być całkiem niezłą zimną przekąską na jeden lub dwa gryzy), a być może ktoś zdecyduje się je zrobić na święta wielkanocne i przepis będzie jak znalazł :-)

Nie mam pewności, jak dokładnie "praski akcent" jest przygotowywany przez rodzinę Wybranka, bo jakoś nigdy o przepis nie pytałam, zrobiłam więc "praski akcent" po stalowowolsku ;-)

Jajka z farszem pieczarkowym



Składniki:
  • 10 jajek
  • 10 większych pieczarek
  • 5 mniejszych pieczarek
  • 1 mała szalotka
  • 2 łyżki oleju roślinnego
  • 3 gałązki świeżej natki do farszu + trochę do dekoracji
  • sól i pieprz do smaku
Przygotowanie:
  1. jajka gotujemy na twardo (ja wkładam jajka do garnka z zimną wodą i gotuję jajka przez 10 minut od momentu zagotowania wody)
  2. ugotowane jajka studzimy
  3. pieczarki myjemy lub obieramy, kroimy na grube plasterki i dusimy (wrzucamy na suchą patelnię i czekamy, aż odparuje z nich woda, a następnie dodajemy łyżkę oleju i podsmażamy, doprawiają solą i pieprzem)
  4. uduszone plasterki małych pieczarek oddzielamy od plasterków tych większych
  5. szalotkę obieramy, drobno siekamy i podsmażamy na łyżce oleju
  6. wystudzone jajka przekrajamy ba pół, ostrożnie wyjmujemy żółtka - białka układamy na talerzu, a żółtka łączymy z uduszonymi plasterkami większych pieczarek, podsmażoną cebulką i drobno posiekaną świeżą natką , a następnie z blenderujemy na gładką masę, doprawiając solą i pieprzem do smaku
  7. do każdej połówki jajka nakładamy porcję farszu (po ok 1 czubatej łyżeczce), dekorujemy plasterkami uduszonych mniejszych pieczarek i listkami natki
  8. serwujemy na zimno 
Smacznego :-)







czwartek, 27 grudnia 2018

Satay, czyli kurczak z dipem z orzeszków ziemnych

Jeśli w Sylwestra spodziewacie się gości albo po prostu chcecie zrobić sobie coś dobrego do jedzenia, pewnie zastanawiacie się, co zaserwować do jedzenia (ja tego dylematu nie mam, bo u nas - zgodnie z tradycją - 31 grudnia gotujemy kluchy :-) Mam dziś dla Was propozycję, którą przetestowałam na moich znajomych, a mianowicie satay, czyli paski z piersi z kurczaka zamarynowane, a następnie upieczone w marynacie w tajskim stylu, a po upieczeniu zaserwowane w towarzystwie dipu z orzeszków ziemnych, a dokładnie z masła orzechowego. Danie proste w przygotowaniu i można zrobić je w dużej ilości, a jednocześnie smaczne i robiące (dobre) wrażenie na gościach :-)

Poniższy przepis bazuje na przepisie z bloga Well Plated by Erin.

Satay

















Składniki (dla 6-8 osób)

MIĘSO
  • 4 nieduże piersi z kurczak (np. zagrodowego)
  • 3 łyżki sosu sojowego
  • sok z 1 limonki
  • 1 łyżka płynnego miodu
  • 1 łyżka sosu sriracha (ostry sos, do kupienia w dobrze wyposażonych supermarketach lub w sieci sklepów Kuchnie Świata)
  • 2 czubate łyżki startego świeżego imbiru
  • 2 ząbki czosnku rozgniecionego nożem lub przepuszczonego przez praskę lub startego na tarce o bardzo drobnych oczkach
  • opcjonalnie: świeża kolendra
DIP (w oryginalnym przepisie wśród składników jest 1 szklanka bulionu drobiowego, którą ja pominęłam, bo zależało mi na bardziej zwartej konsystencji, czymś w stylu gęstego hummusu, a nie bardzo płynnego sosu)
  • 5 łyżek masła orzechowego
  • 2 łyżki płynnego miodu
  • 3 łyżki sosu sojowego
  • 2 łyżki sosu sriracha
  • 1 łyżka startego świeżego imbiru
  • 2 ząbki czosnku rozgniecionego nożem, przepuszczonego przez praskę lub startego na tarce o bardzo drobnych oczkach
  • sok z 1 limonki
Przygotowanie:
  1. mięso płuczemy, osuszamy, oczyszczamy i kroimy w paski grubości ok 1,5 cm
  2. sos sojowy, sok z limonki, miód, sos sriracha, imbir i czosnek łączymy w sporej misce, mieszamy do połączenia składników
  3. do miski wrzucamy paski mięsa i obtaczamy je w marynacie, a następnie przykrywamy miskę (np. folią spożywczą) i wstawiamy do lodówki na 2 godziny (mięso może postać w lodówce i całą noc, jeśli tak Wam pasuje)
  4. po przygotowaniu mięsa, przygotowujemy dip i również wstawiamy go na jakiś czas do lodówki, żeby smaki się przegryzły
  5. zamarynowane mięso wyjmujemy z lodówki i nadziewamy po 3 paski na patyczki do szaszłyków (można je wcześniej namoczyć w wodzie, żeby się nie spaliły) i układamy na blaszce lub naczyniu żaroodpornym, które wcześniej natłuszczamy olejem
  6. z lodówki wyjmujemy również dip, żeby się ocieplił w temperaturze pokojowej
  7. gdy wszystkie szaszłyki są gotowe, polewamy każdy marynatą
  8. rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni Celsjusza i pieczemy szaszłyki po 10 min z każdej strony korzystając z funkcji grzanie od góry i od dołu
  9. na koniec włączamy na 2 min funkcję grill, żeby ładnie się przypiekły
  10. szaszłyki od razu po upieczeniu posypujemy drobno posiekaną świeżą kolendrą, serwujemy z dipem i w towarzystwie świeżych pokrojonych warzyw (u mnie marchewka w słupkach i paski papryki)
Smacznego :-)




sobota, 22 grudnia 2018

Maślane ciasteczka z landrynkowym witrażykiem

Wybranek nie lubi zdrobnień, więc tytuł tego wpisu nie będzie jego ulubionym ;-) No ale ten wpis nie jest o Wybranku, tylko o wypieku (o ile istnieje liczba pojedyncza od "wypieki" - Wybranek by wiedział, ale jest w Warszawie, a ja u moich Rodziców, więc w tej chwili sprawdzić z nim nie mogę, a później pewnie zapomnę i tak już zostanie, niezależnie od tego, czy to poprawne, czy nie).

Mam stały repertuar świątecznych specjałów, za które odpowiadam ja, a pozostałe (w zasadzie kluczowe) potrawy robią inne kobiety z rodziny. Zarówno na Boże Narodzenie, jak i na Wielkanoc, do mnie należy pieczenie pasztetu, którym dzielę się z rodziną (ku jej uciesze, lub nie). Kiedyś robiłam pasztet z przepisu mojej niedoszłej teściowej (pozdrawiam panią Małgosię, jeśli kiedykolwiek to przeczyta), a od kilku lat robię pasztet z przepisu z thermomixa (zwanego przez mojego Tatę miksokretem), bo jest przy nim mniej pracy i brudzenia, niż przy tym wcześniejszym. Do moich obowiązków należy również pieczenie ciast i ciasteczek na święta. Przez ostatnich 6 lat stałym punktem w moim bożonarodzeniowym ciasteczkowym repertuarze były imbirowe pierniczki a la IKEA, ale trochę się nam przejadły (sporo zostało po ubiegłorocznym Bożym Narodzeniu), więc w tym roku ich nie będzie. Będą za to ulubione ciasteczka mojego Brata, z dżemem, i ulubione ciasto świąteczne mojej Mamy, oba te wypieki są raczej mało tradycyjne i mało świąteczne, ale przygotowuję je dla Bliskich, a nie dla zasady, więc powinny raczej trafiać w gusta niż koniecznie być tradycyjne, a potem się marnować, bo nikt tego nie będzie jadł. Zwykle staram się w ramach świątecznych przygotowań wypróbować też jakiś jeden nowy przepis, bo na co dzień czasu i motywacji jest jakoś mniej. Dzięki temu na blogu pojawiły się sernik z palonym masłem, który jest jednym z najlepszych serników, jakie kiedykolwiek jadłam, oraz misie-przytulaki, które są absolutnym hitem wśród moich znajomych i ich pociech. W te święta nowością na naszym świątecznym stole będą maślane ciasteczka z landrynkowym witrażykiem. Przepis znalazłam na Pintereście, a pochodzi z bloga Liv for cake.

To nie jest przepis w moim stylu, bo nie polega tylko na wymieszaniu składników i wrzuceniu ich do piekarnika ;-) Wymaga zagniatania ciasta (to na szczęście może zrobić maszyna), chłodzenia, wałkowania, wycinania ciasteczek i precyzyjnego wsypywania sproszkowanych landrynek do otworu na witrażyk. Więc trzeba zarezerwować na to trochę czasu, ale efekt jest tego wart. Jeśli chcecie lub musicie komuś zaimponować, to zdecydowanie jest dobry przepis. Jest dobry również, gdy nie chcecie/musicie nikomu imponować, ale po prostu lubicie przepisy z jakimś ciekawym elementem. Ciasteczkom możecie nadać dowolny kształt - ja akurat nabyłam cały zestaw foremek w kształcie gwiazdek w różnych rozmiarach, więc zrobiłam gwiazdki. Ale jeśli macie serduszka czy choinki w różnych rozmiarach, korzystajcie z tego, co macie. Równie dobrze możecie wykorzystać szklanki o mniejszej i większej średnicy do ich wycinania, jeśli rzadko robicie ciastka lub nie macie ochoty kupować foremek, wówczas takie szklankowe rozwiązanie będzie najlepsze.

Maślane ciasteczka z landrynkowym witrażykiem

















Składniki (autor przepisu podaje, że z takiej ilości składników można uzyskać ponad 70 ciasteczek):
  • 390g mąki pszennej (jeśli dacie 400g, nic się nie stanie ;-)
  • 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 130g cukru (taka ilość cukru sprawia, że ciasteczka są lekko słodkie - dodatkowa słodycz płynie z landrynkowego witrażyka, ale jeśli ktoś woli słodsze ciasteczka, myślę, że można nieco zwiększyć ilość cukru)
  • 230g masła w temperaturze pokojowej
  • 1 małe jajko
  • 1,5 łyżeczki esencji waniliowej
  • ok. 200-granowe opakowanie kolorowych landrynek
Przygotowanie:
  1. mąkę mieszamy z proszkiem do pieczenia i solą
  2. w osobnym naczyniu, za pomocą miksera lub robota kuchennego, miksujemy miękkie masło z cukrem do uzyskania puszystej jasnej masy
  3. do masła zmiksowanego z cukrem dodajemy jajko i esencję waniliową i dalej miksujemy
  4. zmniejszamy obroty i stopniowo dodajemy do mokrej masy wymieszane suche składniki
  5. uzyskaną w ten sposób masę wyjmujemy z misy, układamy na folii spożywczej, formujemy z ciasta płaski placek (dzięki temu łatwiej będzie później rozwałkować ciasto niż gdyby była to kula), zawijamy całość w folię spożywczą i chłodzimy w lodówce przez 1 godzinę
  6. podczas gdy ciasto się chłodzi, dzielimy landrynki na grupy wedle kolorów (no chyba, że macie landrynki w jednym kolorze) i rozdrabniamy je do uzyskania postaci piasku (najlepiej zrobić to z wykorzystaniem małego kubka blendera)
  7. schłodzone ciasto wyjmujemy z lodówki, odwijamy z folii i porcjami rozwałkowujemy na posypanej mąką stolnicy lub na papierze do pieczenia, na którym ciasteczka będą się piekły
  8. z rozwałkowanego ciasta wycinamy ciasteczka z otworkami (jeśli uda Wam się nie zniszczyć mniejszego ciasteczka, tego, z którego wycięcia powstaje otwór na witrażyk, wówczas można odłożyć je na bok i potem upiec całą blachę z mniejszymi ciasteczkami, co będzie wymagało krótszego czasu pieczenia niż te większe)
  9. wycięte ciasteczka układamy na wyścielonej papierem do pieczenia blaszce i całość wstawiamy jeszcze na 5-10 min do lodówki (lub wystawiamy na balkon ;-)
  10. po schłodzeniu do każdego otworka wsypujemy landrynkowy piasek i wyrównujemy tak, żeby pokrywał całą powierzchnię otworu, ale żeby jednocześnie nie wysypywał się poza granice tego "okienka" ani żeby nie było górki
  11. piekarnik rozgrzewamy do 175 stopni Celsjusza i wstawiamy blachę z ciasteczkami (jeśli nie wstawiamy blachy od razu po wsypaniu landrynkowego proszku, a czekamy, aż piekarnik się rozgrzeje, możemy ciasteczka wstawić jeszcze na chwilę do lodówki lub wstawić na balkon, ważne, żeby ciasto się nie ociepliło za bardzo przed pieczeniem)
  12. ciasteczka pieczemy 7-10 min, w zależności od ich wielkości - landrynkowy pył powinien całkowicie się rozpuścić, tworząc gładką taflę, a ciasto powinni się lekko zarumienić
  13. upieczone ciasteczka wyjmujemy z pieca i studzimy
  14. opisane powyżej czynności powtarzamy do zużycia całego ciasta
  15. wystudzone ciasteczka przechowujemy w szczelnym pojemniku
Smacznego :-)

I zdrowych, spokojnych Świąt!



niedziela, 18 listopada 2018

Gulasz wołowy z koniakiem i musztardą dijon

Tym razem pomysł zaczerpnięty z Instagrama, gdzie pojawił się na profilu gazety New York Times: gulasz wołowy z koniakiem i musztardą dijon  (z uwagi na rodowód dodatków mógłby nazywać się "po francusku"). Te dodatki sprawiają, że to nie jest taki zupełnie zwykły gulasz (acz ja do zwykłych gulaszów nic nie mam), to raczej taka wersja premium, szczególnie, jeśli do przygotowania go wykorzystacie prawdziwy koniak. Do tego dania dodaje się również czerwone wytrawne wino, wygląda więc na to, że nie tylko rybka lubi pływać. Krówka też.

Nie jest to skomplikowane danie, ale nie jest też szybkie - trzeba nastawić się na ok. 3-godzinne przygotowanie (w tym obsmażanie kawałków mięsa partiami, czego szczególnie nie lubię, bo sprawia, że całe otoczenie patelni pokrywa się tłuszczem, nawet jeśli patelnia jest głęboka). Dużo zależy od mięsa - to z młodszego zwierzęcia, delikatniejsze, będzie gotowe szybciej, natomiast surowiec ze starszego zwierzęcia, twardszy, będzie potrzebować bardziej długotrwałej obróbki. Niemniej jednak trudno wyobrazić sobie lepszą aurę dla spędzania czasu w ciepłej kuchni i raczenie się sycącymi, ciężkimi daniami niż listopadowa.

Gulasz wołowy z koniakiem i musztardą dijon

















Składniki (dla 4-6 osób, w zależności od apetytu), ilości nieco zmodyfikowane w porównaniu do oryginału:
  • 1kg mięsa wołowego (ja na gulasz zwykle kupuję udziec)
  • 150g wędzonego boczku
  • 400g pieczarek
  • 3 marchewki
  • 1 duża cebula
  • 3/4 szklanki koniaku
  • 2 szklanki bulionu wołowego
  • 4 czubate łyżki musztardy dijon
  • 2 czubate łyżki ziarnistej musztardy
  • 1/2 szklanki czerwonego wytrawnego wina
  • 2 łyżki mąki
  • kilka gałązek świeżego tymianku
  • olej
  • sól i pieprz do smaku
Przygotowanie:
  1. Wędzony boczek kroimy w drobną kostkę, wrzucamy na suchą patelnię i podsmażamy do wytopienia tłuszczu i zrumienienia kawałków boczku
  2. Podsmażony boczek zbieramy z patelni, przekładamy do innego naczynia i odstawiamy
  3. Cebulę obieramy, drobno siekamy, wrzucamy na patelnię i podsmażamy na tłuszczu wytopionym z boczku do moment aż cebula zmięknie (ale nie zbrązowieje)
  4. Podsmażoną cebulę zbieramy z patelni, przekładamy do naczynia z boczkiem
  5. Mięso płuczemy, osuszamy, obieramy z błon itp., kroimy w dużą kostkę, oprószamy solą, pieprzem i mąką
  6. Na patelnię wlewamy dwie łyżki oleju i smażymy partiami kawałki mięsa do zrumienienia ze wszystkich stron (jeśli trzeba, dolewamy oleju) - usmażone kawałki odkładamy na bok
  7. Po usmażeniu wszystkich kawałków mięsa na patelnię z resztką tłuszczu po smażeniu wlewamy koniak i deglasujemy
  8. Następnie na patelnię wlewamy bulion i dodajemy oba rodzaje musztardy, mieszamy rózgą, żeby wszystkie składniki dobrze się wymieszały
  9. Na patelnię, do tak przygotowanej mieszaniny, dodajemy usmażone mięso, boczek i cebulę, a następnie dusimy przez ok 1h pod przykryciem, na średnim ogniu, mieszając od czasu do czasu (jeśli za dużo płynu odparuje, można dolać trochę wody)
  10. Marchew obieramy, kroimy na talarki i wrzucamy na patelnię i dalej wszystko razem dusimy
  11. Pieczarki myjemy i obieramy, kroimy na ćwiartki i podsmażamy na osobnej patelni (moja mama zawsze wrzuca pokrojone pieczarki na suchą patelnię, żeby odparował płyn, a dopiero gdy odparuje, dodaje tłuszcz i doprawia solą i pieprzem, ja robię tak samo)
  12. Podsmażone pieczarki dodajemy do gulaszu, dolewamy wino, mieszamy i dusimy całość do momentu, aż mięso będzie miękkie, na niedużym ogniu, mieszając od czasu do czasu
  13. Tuż przed podaniem doprawiamy (najpierw spróbujcie, bo danie może być wystarczająco słone dzięki boczkowi, bulionowi i doprawieniu mięsa przed smażeniem) i posypujemy drobno posiekanym świeżym tymiankiem
  14. Serwujemy ze świeżym pieczywem lub ziemniakami z wody, w towarzystwie marynowanych warzyw (moim zdaniem najbardziej pasują ogórki konserwowane)
Smacznego :-)



niedziela, 11 listopada 2018

Szakszuka na Święto Niepodległości

Polska kuchnia obfituje w dania, które mogłyby być doskonałe na uczczenie 100. rocznicy odzyskania niepodległości. Idealnymi kandydatami, także z uwagi na porę roku, byłaby zupa z leśnych grzybów, pieczona gęś, na przykład z modrą kapustą i ziemniakami, a na deser szarlotka. Choć mam wielki szacunek dla polskiej kultury kulinarnej i bardzo lubię tradycyjne polskie dania, w Święto Niepodległości zrobiłam szakszukę, czyli jajka sadzone na pomidorowym "gulaszu". 

Orly Ziv, która w swojej telawiwskiej kuchni uczy gotowania popularnych izraelskich dań, autorka książki pt. "Cook in Israel", tak pisze o tym daniu: "Szakszuka może pochodzić z Libii, niemniej jednak Izrael uważa to danie za swoje. Można znaleźć je w każdej knajpce, budce z falafelami za rogiem czy domowej kuchni". Choć kolorystyka tego dania wpisuje się w nasze barwy narodowe, polscy nacjonaliści będą więc prawdopodobnie zniesmaczeni. Tymczasem fakty są takie, że w momencie odzyskania suwerenności Polska była tyglem kulturowym. 

W Muzeum Emigracji w Gdyni jest taki cytat z expose premiera Tadeusza Mazowieckiego z 12 września 1989 roku: "Pragniemy godnie żyć w suwerennym, demokratycznym i praworządnym państwie, które wszyscy - bez względu na światopogląd, ideowe i polityczne zróżnicowanie - mogliby uważać za państwo własne". I tego właśnie życzę mojej Ojczyźnie w tym szczególnym dniu.

Szakszuka (z przepisu Orly Ziv)


















Składniki (dla 2 osób)
  • 4 jajka
  • 4 dojrzałe pomidory lub 2 puszki dobrej jakości pomidorów (najlepiej kupować puszki z pomidorami w całości, nie krojonymi, bo z krojonymi bywa tak, ze do puszki trafiają odpadki)
  • 1 duża lub dwie małe szalotki
  • 4 małe ząbki czosnku (lub 2 duże)
  • 1 łyżka stołowa słodkiej papryki w proszku
  • 1/2 łyżeczki ostrej papryki w proszku (można oczywiście dodać mniej, jeśli wolicie mało ostre dania, a można też zupełnie pominąć)
  • 1 łyżeczka mielonego kminu rzymskiego
  • 1 łyżeczka mielonego kminku (do kupienia w supermarketach, w formie mielonej kminek oferuje np. marka Kotanyi)
  • szczypta cukru
  • sól i pieprz do smaku
  • 2 łyżki oleju roślinnego lub oliwy do smażenia
  • opcjonalnie: 1 zielona papryka, 1 czerwona papryka (ja tym razem nie dodałam, ale w przeszłości dodawałam, szczególnie w sezonie paprykowym)
  • świeża natka pietruszki (lub kolendra)
Przygotowanie:
  1. olej wlewamy na patelnię, dodajemy słodka i ostrą mieloną paprykę, mieszamy i chwilę razem podsmażamy
  2. cebulę obieramy i drobno siekamy, dorzucamy na patelnię i podsmażamy na niedużym ogniu aż zmięknie
  3. jeśli korzystacie ze świeżych pomidorów, trzeba je sparzyć, obrać ze skórki, usunąć gniazdo i posiekać w kostkę, a jeśli z "zapuszkowanych", wówczas trzeba usunąć gniazda i nieco je rozdrobnić
  4. jeśli dodajecie paprykę, trzeba usunąć gniazdo i pokroić ja w drobną kostkę
  5. świeże pokrojone pomidory lub rozdrobnione z puszki (razem z sokiem) dorzucamy na patelnię (razem z papryką, jeśli dodajecie), mieszamy
  6. czosnek obieramy i drobno siekamy, dorzucamy na patelnię razem z kminem i kminkiem, mieszamy
  7. zawartość patelni solimy i dusimy, żeby część płynu odparowała
  8. doprawiamy do smaku cukrem, solą i pieprzem
  9. wbijamy ostrożnie jajka (ja każde jajko wbijam najpierw do osobnej miseczki, a potem wylewam na pomidorowy podkład), solimy wierzch jajek, przykrywamy przeźroczystą przykrywką i dusimy do momentu, aż białko się zetnie
  10. przed podaniem posypujemy drobno posiekaną świeżą natką lub kolendrą, serwujemy z pieczywem (np. z domowej roboty chałką lub pitą albo z kawałkiem zwykłego chleba lub bagietki)
Smacznego :-)

sobota, 20 października 2018

Łosoś pieczony w folii z dużą ilością czosnku

Okazuje się, że ryba może smakować dobrze. Nie tylko wtedy, gdy jest owinięta wędzonym boczkiem lub utopiona w sosie teriyaki. Duża ilość czosnku również jest w stanie sprawić, że ryba staje się smacznym daniem ;-) A jeśli w dodatku ten czosnek został wcześniej lekko podduszony na maśle, dzięki czemu jego ostry smak został złagodzony, a to masło z tym czosnkiem zostało następnie połączone z sokiem z cytryny, a po upieczeniu całość została posypana drobno posiekaną świeżą natką, wówczas ta ryba staje się "całkiem, całkiem". W takim właśnie otoczeniu występuje mój dzisiejszy łosoś. Dobrze komponuje się z ziemniakami z wody i ugotowanymi al dente warzywami (u mnie była późna fasolka szparagowa, ale równie dobrze sprawdzą się np. brokuły) i rieslingiem.

Pomysł na łososia pieczonego z czosnkiem wziął się z Pinteresta, na którym szukałam inspiracji na wykorzystanie świeżego fileta z łososia, który to był efektem mojego spontanicznego podejścia do robienia zakupów spożywczych. Bardzo rzadko udaje mi się zaplanować, co ugotuję i odpowiednio skomponować listę zakupów. Zwykle na zakupach "jem oczami", kupuję różne składniki, bo z jakiegoś powodu mi się spodobają, a potem zastanawiam się, co z nimi zrobić. Tym razem moją ofiarą padł łosoś ze stoiska rybnego z Bazaru Olkuska. Na Pintereście w oko wpadł mi "łosoś dla miłośników czosnku" z bloga Gimme Some Oven. W domu nie było akurat białego wina, a że gotowanie odbywało się wieczorem, nie bardzo chciało mi się lecieć do sklepu po ten składnik, zrobiłam więc bez wina i wydaje mi się, że wino nie jest tu kluczowym składnikiem, spokojnie można je pominąć. Nie można natomiast pominąć tytułowego czosnku :-)

Łosoś pieczony w folii z dużą ilością czosnku


















Składniki (dla 2 osób):
  • 2 kawałki (ok 150g każda) świeżego fileta z łososia (w oryginalnym przepisie jest napisane, że powinien być bez skóry, ale moim zdaniem nie ma to większego znaczenia - mój był ze skórą)
  • 4 ząbki (nie chińskie zębiska ;-) czosnku
  • 4 łyżki soku z cytryny (w oryginalnym przepisie jest mniej soku na większą ilość ryby, ale ja dałam 4, także po to, żeby skompensować brak wina, i było ok)
  • sól i pieprz do smaku
  • drobno posiekana świeża natka pietruszki
Przygotowanie:
  1. rybe opłukać, osuszyć ręcznikiem papierowym,oprószamy solą i pieprzem, odkładamy na bok
  2. czosnek obrać, posiekać na dość duże kawałki
  3. masło rozpuścić na patelni, dodać pokrojony czosnek i chwilę podsmażyć (czosnek powinien oddać część smaku do masła, natomiast nie powinien się zrumienić) na niedużym ogniu
  4. na patelnię wlewamy sok z cytryny, mieszamy i zdejmujemy z ognia
  5. piekarnik rozgrzewamy do 200 stopni Celsjusza, grzanie od góry i od dołu, bez termoobiegu
  6. naczynie żaroodporne wykładamy dużym kawałkiem folii aluminiowej - powinien być na tyle duży, żeby można było szczelnie go zawinąć, gdy ryba będzie już w środku, tworząc coś w stylu poszewki na rybę
  7. wyłożone folią dno naczynia do zapiekania smarujemy masłem z patelni, a następnie układamy na nim rybę
  8.  rybę polewamy maślano-cytrynowo-czosnkową mieszanką, pilnując, żeby większość czosnku znalazła się na rybie, a nie na dnie naczynia, wierzch oprószamy solą
  9.  tak przygotowaną rybę zawijamy w folię i wstawiamy do rozgrzanego piekarnika
  10. pieczemy rybę w folii przez 15 minut, a następnie rozwijamy i dopiekamy przez kolejnych 5 minut, żeby wierzch ryby mógł się lekko zrumienić
  11. po upieczeniu wyjmujemy z pieca i serwujemy, np. ze wspominanymi gotowanymi ziemniakami i warzywami al dente 
Smacznego :-)


niedziela, 7 października 2018

Klopsiki wołowe w sosie teriyaki

Ta historia zaczyna się od trzech (przecież nie dwóch, bo my z Wybrankiem nigdy nie jemy tyle, ile normalni ludzie - jak w przepisie lub w menu jest napisane "dla 3-4 osób", bierzemy na dwoje) porcji ugotowanego, niechcianego ryżu. Zamówiliśmy jedzenie z dowozem do domu, razem z którym przywieziono nam ryż, którego nie zamówiliśmy - najwyraźniej był w pakiecie z daniami stylizowanymi na potrawy kuchni azjatyckiej, które nam przywieziono. Nie mieliśmy ochoty jeść tych dań z ryżem, ale wyrzucić było szkoda, więc schowaliśmy go do lodówki, niczym Scarlett O'Hara z "Przeminęło z wiatrem" stwierdzając, że pomyślimy o tym następnego dnia.

Następny dzień był sobotą, a w soboty jeździmy na bazarek na zakupy. W sposób dla mnie mało typowy, z wyprzedzeniem pomyślałam, co takiego mogłabym na bazarku kupić, żeby ten ryż wykorzystać. Stanęło na tym, że zrobimy klopsiki w sosie teriyaki. Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy i skończyło się to bardzo smacznym daniem. A wszystko to dzięki niechcianym porcjom ryżu. 

Sos teriyaki był mi znany z innego dania, które robiłam wielokrotnie, a które nigdy mnie nie zawiodło - łososia pieczonego w tym sosie. Ze wszystkich dań, które kiedykolwiek serwowałam gościom w domu, tego łososia robiłam najczęściej. Na pierwszy rzut oka połączenie ryby i sosu na bazie brązowego cukru i miodu może wydawać się kontrowersyjne, nawet jeśli na liście składników znajduje się również sos sojowy, czosnek i imbir, natomiast warto spróbować. Skoro coś sprawiło, że ryba smakowała dobrze, dlaczego nie dodać tego do innej potrawy? :-) 

Klopsiki wołowe w sosie teriyaki


















Składniki (dla 4 osób)
  • 500g mielonej wołowiny hamburgerowej (chudsza będzie za sucha)
  • 1 jajko
  • 1 szalotka
  • świeża kolendra (nieduży pęczek)
  • 1/2 szklanki sosu sojowego
  •  1/2 szklanki brązowego cukru
  • 4 łyżki miodu
  • 1 łyżeczka mielonego suszonego imbiru
  • 3 małe ząbki czosnku (lub czosnek granulowany, 1 łyżeczka)
  • 1 łyżki mąki ziemniaczanej lub kukurydzianej
  • 1/2 szklanki wody
  • szczypiorek
  • opcjonalnie: 1/2 papryczki chili lub kilka kropel sosu tabasco
  • sól i pieprz
  • olej do smażenia
Przygotowanie:
  1. Szalotkę i jeden ząbek czosnku obieramy i drobno siekamy, a następnie dodajemy do mielonego mięsa
  2. Kilka łodyżek świeżej kolendry siekamy i również dorzucamy do mięsa
  3. Do mięsnej masy wbijamy jajko i doprawiamy sporą ilością soli i pieprzu
  4. Wyrabiamy ręką do połączenia się wszystkich składników, a następnie formujemy klopsiki wielkości dużego orzecha włoskiego
  5. Na patelni rozgrzewamy 2 łyżki oleju i smażymy klopsiki do zrumienienia (nie wszystkie na raz, bo się nie obsmażą, jeśli będą stłoczone, a jedynie uduszą w sosie własnym)
  6. Usmażone klopsiki przekładamy na talerz wyłożony ręcznikiem papierowym, który pozwoli pozbyć się nadmiaru tłuszczu
  7. Usuwamy tłuszcz z patelni, przecierając ją dokładnie ręcznikiem papierowym (można oczywiście wziąć inną, zupełnie czystą patelnię)
  8. Na czystą patelnię wlewamy sos sojowy i wodę, dodajemy cukier, miód i czosnek granulowany i podgrzewamy
  9. Następnie do mieszaniny na patelnię dodajemy mąkę ziemniaczaną i dokładnie mieszamy (np. za pomocą plastikowej lub gumowej rózgi/trzepaczki), żeby mąkę dobrze rozprowadzić w sosie
  10. Do tak przygotowanego sosu można dodać drobno posiekaną papryczkę chili lub kilka kropel sosu tabasco dla zaostrzenia smaku
  11. Następnie do sosu wrzucamy przygotowane wcześniej klopsiki i chwilę dusimy pod przykryciem, mieszając, żeby klopsiki dokładnie pokryły się sosem
  12. Podajemy z gotowanym ryżem, posypane drobno posiekaną świeżą kolendrą i szczypiorkiem, np. w towarzystwie warzyw z woka (u mnie marchewka i późna zielona fasolka szparagowa, wrzucone do woka z niedużą ilością oleju, doprawione sosem sojowym i z dużą ilością szczypiorku dodanego w trakcie duszenia, doprowadzone do miękkości pod przykryciem)
Smacznego :-)


niedziela, 26 sierpnia 2018

Gaspacho z przepisu Wybranka

Na wstępie bardzo przepraszam za długą (najdłuższą od momentu, gdy ten blog powstał) przerwę w pisaniu. W ciągu ostatnich kilku miesięcy zaserwowałam sobie najpoważniejszą zmianę w moim życiu zawodowym odkąd w ogóle zaczęłam pracować i potrzebowałam skupić się na wprowadzaniu tej zmiany w życie. Wiele rzeczy, w tym niestety również blog, leżały w związku z tym odłogiem, ale po prostu potrzebowałam skupić się na tej zmianie. Tym z Was, którzy kontynuowali śledzenie bloga (w tym mojemu Tacie, który regularnie reprymendował mnie za brak aktywności na blogu :-), bardzo dziękuję. Postaram się nie robić już takich długich przerw.

Dziś mam dla Was propozycję na gaspacho, czyli serwowaną na zimno zupę z pomidorów, ogórków i papryki. Taki hiszpański chłodnik. Śmiem twierdzić, że sierpień to najlepszy moment na przygotowanie tej potrawy, bo pomidory (które są jej kluczowym składnikiem) są w Polsce w sierpniu najlepsze. W tym roku powinny być szczególnie dobre dzięki dobrej pogodzie, którą mieliśmy w zasadzie przez cały sezon.

Moja mama robi chłodnik z kefiru z dużą ilością ziół i ogórkiem, babcia chłodnik z botwinką, do którego lubię dodać kozi ser, a mój Wybranek wprowadził do naszego domowego menu gaspacho. Podziwiam w nim to, że jak się za coś zabiera, gruntownie się przygotowuje, niezależnie od tego, jakiego kalibru jest to zadanie (ja wolę, jak ktoś sprawdzi za mnie, a potem tylko mi opowie ;-) Zanim zrobił to gaspacho pierwszy raz, przekopał internet w poszukiwaniu idealnego przepisu, trochę poeksperymentował i voila :-)

Przepis na gaspacho jest oczywiście prosty, nie jest to "rocket science", a kombinacja zaproponowana przez Wybranka zapewne nie jest unikalna, natomiast ja lubię przypisywać przepisy konkretnym osobom z mojego rodzinnego i przyjacielskiego grona, bo wtedy lepiej mi się kojarzą. Tak było np. z kurczakiem w sosie z suszonych pomidorów mojej siostry czy z dipem koperkowo-czosnkowym Basi.

Gaspacho z przepisu Wybranka


Składniki (dla 3 osób z dokładką lub dla 4 osób bez dokładki :-)
  • 1,5kg dojrzałych, pachnących pomidorów
  • 4 nieduże ogórki gruntowe
  • 1/2 średniej wielkości słodkiej czerwonej papryki (takiej klasycznej, nie ramiro)
  • 1/2 małej cebulki (u nas szalotka)
  • 1/2 ząbka czosnku (dzisiejsze ząbki czosnku to często zębiska, więc naprawdę uważajcie; chodzi o kawałek wielkości... połowy paznokcia u ręki)
  • miąższ z jednej kajzerki (może to być też garść miąższu z innego białego pieczywa)
  • 6 łyżek oliwy
  • sól i pieprz do smaku
  • opcjonalnie: 1/2 małej papryczki chili, jeśli lubicie na ostro (ja np. w upały wolę łagodne w smaku potrawy)
Przygotowanie
  1. Pomidory myjemy, a następnie parzymy wrzątkiem i obieramy ze skórki
  2. Obrane pomidory kroimy na ćwiartki, gniazda nasienne oddzielamy od miąższu - miąższ wrzucamy do naczynia, w którym będziemy całość blendowali, a gniazda nasienne na sitko ustawione na misce
  3. Gniazda nasienne przetrzeć przez sitko (tak, żeby zostały na nim tylko pestki) i razem z sokiem dodajemy do reszty pomidorów, a gniazda wyrzucamy
  4. Pozostałe warzywa myjemy, ogórki, cebulę i czosnek, obieramy, wszystko kroimy na mniejsze kawałki i wrzucamy do naczynia, w którym są już pomidory
  5. Z kajzerki wydobywamy miąższ, dorzucamy do pozostałych składników
  6. Dolewamy oliwę, dodajemy sól i pieprz, a następnie blendujemy wszystko do momentu uzyskania gładkiego płynu
  7. Po zblendowaniu można jeszcze dodatkowo doprawić solą i pieprzem
  8. Przykrywamy naczynie przykrywką lub folią spożywczą i wstawiamy do lodówki do schłodzenia (moim daniem dobrze, gdy postoi w lodówce ok 2h)
  9. Serwujemy na zimno, dekorując drobno posiekanymi warzywami (tymi samymi, które znalazły się w środku) i/lub ulubionymi świeżymi ziołami (moim zdaniem dobrze sprawdza się natka lub bazylia lub kolendra), można też dodać grzanki do środka lub na boku
Smacznego :-)

niedziela, 6 maja 2018

Zapiekanki z zielonymi szparagami

Sezon szparagowy wystartował. Tzn. szparagi z importu były dostępne już od jakiegoś czasu, teraz można korzystać z polskich plonów :-) Wybranek zaopatrzył nas w trzy piękne pęczki w piątek, więc weekend upływa nam pod znakiem szparagowych posiłków.

Szukając pomysłów na szparagowe dania, najczęściej trafiam albo na szparagi pieczone z różnymi dodatkami (np. z szynką parmeńską, z cytryną i rozmarynem, pod beszamelem, na cieście francuskim), albo na makarony/risotta z dodatkiem tych warzywa (np. risotto z dodatkiem kurczaka i marchewki, makaron ze szparagami, boczkiem i sosem alfredo) albo na szparagi w towarzystwie jajek (np. z omletem, z jajecznymi muffinami, z jajkiem sadzonym, z pastą jajeczną). Rzadziej zdarzają się inne kombinacje, ale nie przestaję szukać - na liście "do zrobienia" mam szparagi w jakimś azjatyckim daniu (prawdopodobnie "stir fry") i w sałatce. A dziś zapiekanki ze szparagami :-)

Zapiekanki to danie kultowe, chyba nie znam nikogo, kto by ich nie lubił. U mnie i Wybranka w domu zapiekanki (zwane "zapieksami") to jedno z częściej pojawiających się "dań", szczególnie, jak na dworze jest zimno i ciemno, a w pracy był ciężki dzień. To też całkiem niezły sposób na wykorzystanie pieczywa, które nie jest pierwszej świeżości.

Gdy byłam dzieckiem, moja Mama robiła zapiekanki dla mnie i mojego rodzeństwa w takim PRLowskim opiekaczu, produkowanym w NRD, czasami można znaleźć to ustrojstwo na Allegro. Mój Tato nazywał je "wulkanizatorkiem" :-)  Zapiekanki z tego opiekacza to jest jedno z moich najsilniejszych i najmilszych gastrowspomnień z dzieciństwa - pamiętam zapach spieczonego sera, chrupanie przypieczonego pieczywa, zajadanie zapiekanek przed telewizorem, w trakcie seansu Smerfów (oczywiście tylko wtedy, gdy Taty nie było w domu, bo Tato nie pozwalał nam nic jeść w dużym pokoju, żeby chociaż jedno pomieszczenie w domu pozostało w stanie "wyjściowym"). Dobrze w domu być z Mamą :-)

Przygotowanie zapiekanek to żadna filozofia, miałam więc wątpliwości, czy w ogóle wrzucać ten przepis na bloga, no ale jednak wrzucam, bo może kogoś zainspirują do takiego wykorzystania szparagów :-) Moja wersja jest bez mięsa, ale można oczywiście dodać jakąś wędlinę.

Zapiekanki z pieczarkami, mozzarellą i szparagami


















Składniki (dla 2-4 osób, w zależności od pojemności żołądka):
  • 2 nieduże bagietki (ale takie raczej polskie niż francuskie; bardzo dobrze nadają się do tego bagietki z piekarni Piwońskich w Warszawie) lub tzw. weki lub bułki paryskie
  • 500g pieczarek
  • 1 duża mozzarella (można też użyć zwykłego sera żółtego, ale mi zależało na mozzarelli, bo ma delikatny smak, a więc nie zdominuje szparagów)
  • 1 pęczek szparagów
  • 1 małą cebulka (u mnie była szalotka)
  • 1 łyżka oleju
  • natka pietruszki (kilka łodyżek)
  • sól i pieprz do smaku
Przygotowanie:
  1. Mozzarellę wyjmujemy z opakowania, odsączamy z płynu, kroimy na plastry, a każdy plaster rozrywamy na mniejsze kawałki (zaczynam od odsączenia i rozdrobnienia mozzarelli, bo niektóre mozzarelle mają w sobie bardzo dużo płynu, a jeśli tego płynu się nie pozbędziemy, na pizzy czy zapiekance może powstać nieapetyczne bajoro)
  2. Pieczarki myjemy i obieramy (jeśli obieracie, nie wszyscy to robią), kroimy na plasterki i wrzucamy na suchą patelnię, żeby odparować z nich wodę
  3. Cebulkę obieramy, drobno siekamy
  4. Gdy woda z pieczarek wyparuje, dodajemy na patelnię łyżkę oleju, wrzucamy cebulkę i chwilę razem podsmażamy
  5. Natkę pietruszki (można oczywiście pominąć, ale dla mnie pieczarki, cebula i natka = best friends forever) drobno siekamy i dorzucamy na patelnię, mieszamy, doprawiamy całą zawartość solą i pieprzem do smaku i zdejmujemy z ognia
  6. Szparagi myjemy, odłamujemy zdrewniałe końce i kroimy na nieduże kawałki (takie, żeby zmieściły się w poprzek na bagietce/wece/bułce paryskiej) - dzięki rozdrobnieniu szybciej się upieką
  7. Bułkę przekrajamy w poprzek, układamy na kratce do pieczenia (takiej z piekarnika) przekrojoną stroną do dołu i wstawiamy do piekarnika rozgrzanego do 200 stopni Celsjusza na 3 min
  8. Po upływie 3 minut obracamy przekrojone bułki na drugą stronę i opiekamy przez kolejne 3 min
  9. Opieczone z dwóch stron bułki wyjmujemy z pieca, na każdej układamy pieczarki (pieczarki można wcześniej zblenderować na masę, którą posmarujecie bułki, ale mi się nie chciało), potem kawałki mozzarelli, a na wierzchu kawałki szparagów, posypujemy odrobiną soli i pieprzu i wstawiamy do piekarnika na ok. 15 min, zmniejszając temperaturę do 180 stopni
  10. Zapiekamy do momentu, aż mozzarella się stopi, a szparagi nieco przyrumienią, utrzymując jednocześnie zielony kolor (khaki nas nie interesuje ;-)
  11. Gotowe zapiekanki serwujemy na ciepło - używanie keczupu nie jest oczywiście zabronione, ale ja sobie podarowałam ;-)
Smacznego :-)

sobota, 5 maja 2018

Naleśniki z pieczarkowo-szpinakowym nadzieniem zapiekane z jajkiem

Odkąd zaczęłam samodzielnie gotować, wypróbowałam całkiem sporo przepisów, z których niektóre były naprawdę skomplikowane. Efekty tych moich starań zwykle były ok - czasami mniej, czasami bardziej, ale ogólnie coś zjadliwego z tego wychodziło (z wyjątkiem sytuacji, kiedy łamałam przepisy, działając wbrew wieloletniej tradycji czy zdrowemu rozsądkowi ;-) Pokonały mnie naleśniki, i to nie jeden raz. Próbowałam wielu przepisów i technik, ale zawsze grono ofiar jest duże. Ostatnio połowa ciasta wylądowała w koszu, bo naleśniki nie chciały odchodzić od patelni - nie wiem, czy to wina eksperymentowania z mlekiem bez laktozy, czy patelni, po prostu się przyklejały, przypalały i rwały przy próbie oddzielenia od spodu patelni. A zależało mi, żeby mieć chociaż 4 sztuki, bo chciałam zrobić danie, które Wam dziś zaprezentuję. Ostatecznie się udało, ale następnym razem poproszę, żeby naleśniki zrobił dla mnie ktoś inny (Wybranek podchodzi do gotowania na większym luzie niż ja, więc pewnie jemu wyjdą bez problemu).

Dzisiejsza propozycja została zaczerpnięta z bloga Pyszności.pl, aczkolwiek jestem przekonana, że wcześniej widziałam ją na którymś z zagranicznych video blogów, natomiast nie mogą znaleźć oryginału, podaję link do polskiego odpowiednika, bo jest na nim dobrze zilustrowany proces przygotowania tego dania. Łatwiej obejrzeć niż zrozumieć to, co zaraz tu nawypisuję ;-)

Danie to nadaje się na śniadanie (szczególnie, jeśli ktoś lubi cięższe śniadania), na lunch, a i na kolację nie będzie złe. Farsz można dowolnie modyfikować, dodając mięsne składniki, warzywa, inne zioła. Możliwości jest wiele. Jest to też sposób na wykorzystanie naleśników, które zrobiliście poprzedniego dnia, ale nie zostały zjedzone, o ile nie dodaliście do ciasta naleśnikowego cukru.

Naleśniki z pieczarkowo-szpinakowym nadzieniem zapiekane z jajkiem



















Składniki (dla 2 osób):
  • 4 duże, niesłodzone naleśniki (przepisu nie podaję, bo nie mam takiego, który mogłabym z czystym sumieniem polecić z powodów opisanych powyżej; dobrze, jeśli naleśniki są raczej cieńsze i elastyczne niż grube i puszyste, żeby nie pękały przy zwijaniu)
  • 250g pieczarek
  • 2 garści młodego szpinaku
  • mała cebulka (u mnie była biała końcówka od zielonej cebulki)
  • 3 jajka
  • tarty parmezan
  • świeża natka pietruszki
  • sól i pieprz do smaku
  • olej słonecznikowy (lub inny dobrze znoszący wysokie temperatury)
Przygotowanie:
  1. Pieczarki myjemy i obieramy (jeśli obieracie pieczarki), siekamy w plasterki i wrzucamy na suchą patelnię, żeby puściły wodę i się w niej udusiły
  2. Cebulę obieramy i drobno siekamy
  3. Gdy z pieczarek odparuje cały płyn, dodajemy na patelnię łyżkę oleju i dorzucamy posiekaną cebulę, chwilę razem smażymy, mieszając od czasu do czasu
  4. Gdy cebula będzie miękka, dorzucamy na patelnię szpinak, mieszamy, do momentu, aż szpinak zmięknie, ale nadal będzie miał ładny, zielony kolor
  5. Zawartość patelni doprawiamy solą i pieprzem (wedle uznania), posypujemy drobno posiekaną natką, mieszamy i zdejmujemy z ognia
  6. Dwa naleśniki układamy na blacie/desce do krojenia obok siebie tak, żeby brzeg jednego nieco zachodził na drugi - miejsce, w którym się łączą, smarujemy rozkłóconym jajkiem, żeby się skleiło
  7. Na naleśniki nakładamy (w poprzek) "ścieżkę" z połowy farszu, smarujemy brzegi naleśników rozkłóconym jajkiem i zwijamy w rulon
  8. To samo robimy z pozostałymi naleśnikami i farszem
  9. Naczynie do zapiekania w piekarniku (ja miałam duże kokilki, ale może być coś innego - jeśli blaszka, wyłóżcie papierem do pieczenia) natłuszczamy olejem
  10. Naleśnikowe rulony zwijamy na kształt ślimaków, miejsce, w którym końcówka rulony zachodzi na ślimaka smarujemy jajkiem, żeby się przykleiła 
  11. Naleśnikowe ślimaki wkładamy do naczynia do zapiekania, tak, aby naleśnik przybrał formę miseczki (z wyższymi brzegami i zagłębieniem wewnątrz), posypujemy startym parmezanem
  12. Naczynie z tak przygotowanymi naleśnikowymi ślimakami wstawiamy do piekarnika rozgrzanego do 200 stopni Celsjusza i zapiekamy przez 10 min
  13. Po upływie 10 minut wyjmujemy naczynie z piekarnika, na wierzch każdego ślimaka wybijamy ostrożnie jajko, doprawiamy jajko solą i pieprzem i wstawiamy z powrotem do piekarnika (raczej na niższą półkę niż na wyższą - u mnie stało na ok 1/3 wysokości piekarnika) i zapiekamy do momentu, aż białko się zetnie (u mnie trwało to ok 10 min)
  14. Gotowe danie wyjmujemy z pieca, posypujemy drobno posiekaną natką pietruszki i serwujemy (koniecznie na ciepło)
Smacznego :-)

niedziela, 29 kwietnia 2018

Dorsz pieczony z boczkiem

Szukając pomysłu na weekendowy obiad, pomyślałam o rybie, bo mieliśmy z Wybrankiem ochotę na coś lekkiego, wiosennego, pasującego do zielonych szparagów (z importu - sezon trwa tak krótko, że zaczynamy go już zwykle przed sezonem) i młodych ziemniaków (również z importu, a jak - tu nie mamy wymówki, że sezon jest strasznie krótki, po prostu mieliśmy ochotę na małe ziemniaczki, których nie trzeba obierać). Ja jednak nie jestem specjalną fanką ryb (poza kostką z mintaja w panierce z lat 90., autorstwa mojej mamy, i poza łososiem w sosie teriyaki), jestem za to fanką boczku wędzonego (gdyby nie boczek wędzony, mogłabym zostać wegetarianką) i tak jakoś wyszło, że złożyłam te dwa składniki "do kupy". Otrzymane danie nie miało już wprawdzie tej lekkości, która spowodowała, że w ogóle pomyśleliśmy o rybie, ale pasowało do pieczonych szparagów i młodych ziemniaków w mundurkach. Okazuje się, że ryba może smakować dobrze. Pod warunkiem, że owinie się ją boczkiem ;-)

Dorsz pieczony z boczkiem



















Składniki (dla 2 osób):
  • 400g polędwiczki z dorsza
  • 8 cienkich plastrów boczku wędzonego
  • 10 młodych ziemniaków
  • 1 pęczek zielonych szparagów
  • oliwa z oliwek
  • sól i pieprz
  • opcjonalnie: natka pietruszki
Przygotowanie:
  1. Ziemniaki myjemy, wrzucamy do osolonej wody i gotujemy do miękkości
  2. Rybę kroimy na cztery części podobnej wielkości, każdą z nich oprószamy solą i pieprzem, a następ owijamy w dwa plastry boczku
  3. Szparagi myjemy, odłamujemy zdrewniałą końcówkę
  4. Piekarnik rozgrzewamy do 200 stopni Celsjusza, bez termoobiegu, grzanie z góry i z dołu
  5. Blachę do pieczenia wykładamy papierem pergaminowym, a papier natłuszczamy oliwą
  6. Na natłuszczonym papierze układamy owiniętą w boczek rybę
  7. Blachę z rybą wstawiamy do nagrzanego piekarnika
  8. Po 10 minutach na blaszkę (obok ryby) dokładamy szparagi, skrapiamy oliwą, oprószamy solą i pieprzem i wstawiamy do piekarnika na kolejnych 10 min (pod koniec pieczenia można zmienić na opcję grill, żeby boczek bardziej się zrumienił)
  9. Wyjmujemy blaszkę z pieca, upieczoną rybę i szparagi serwujemy z ziemniakami z wody, całość posypujemy drobno posiekaną świeżą natką (opcjonalnie)
Smacznego :-)

niedziela, 18 marca 2018

Smaki Białowieży, czyli co i gdzie zjeść w najstarszej puszczy w Europie

O urokach Białowieży słyszałam nie raz. Znajomi jeździli i wracali zachwyceni. Ale dopiero, gdy rozpętała się burza wokół wycinki Puszczy Białowieskiej zaczęłam myśleć o wybraniu się w te strony, trochę dlatego, że chciałam przekonać się na własne oczy, jak wygląda sytuacja z tą wycinką, a trochę dlatego, że było mi wstyd, że nie znam swojego własnego kraju (bo nie znam - byłam nad morzem, byłam w Tatrach i w Bieszczadach, a tak poza tym większość wakacji spędzałam na działce babci i dziadka na Pojezierzu Łęczyńsko-Włodawskim; będąc nastolatką zaczęłam jeździć na różne obozy w Europie, a potem, już jako dorosła i samodzielna podróżniczka, skupiałam się na zwiedzaniu zagranicznych atrakcji). W ubiegłym roku w kilka tygodni przejechałam pociągami i samochodami 7 tys. kilometrów po Polsce w celach służbowych, w trakcie tych podróży dotarło do mnie, że sporo tracę, stąd jednym z moich postanowień na ten rok było jeździć więcej po kraju. Byliśmy w Trójmieście w styczniu (gdzie bardzo duże wrażenie zrobiło na mnie Muzeum II Wojny Światowej oraz Muzeum Emigracji; w Muzeum Solidarności byłam przy którejś z wcześniejszych wizyt i też mi się podobało), w Białowieży w lutym, potem - pierwszy raz w życiu, mimo, że to stolica mojego rodzinnego województwa - bardziej zainteresowałam się ofertą turystyczną Rzeszowa (dzięki temu odkryliśmy Muzeum Dobranocek i Podziemną Trasę Turystyczną), wiosną jedziemy na Kaszuby i do Borów Tucholskich. W międzyczasie chciałabym jeszcze trochę lepiej poznać Lublin, skąd pochodzi moja mama, zarówno od strony etnograficznej (Muzeum Wsi Lubelskiej, w którym nigdy nie byłam), jak i historycznej (Majdanek). Jeśli znacie jakieś fajne miejsca w Polsce, które warto zobaczyć, będę wdzięczna za podpowiedzi :-)

Wracając do Białowieży: wybraliśmy się tam pod koniec lutego, a więc w okresie totalnie poza sezonem turystycznym. Z jednej strony było to fajne, bo uniknęliśmy tłumów, a drugiej - pewne atrakcje turystyczne nie są dostępne późną jesienią czy zimą, więc skazaliśmy się na to, że nie wszystko, co warto tam zobaczyć, zobaczymy. Nie weszliśmy do ścisłego rezerwatu (w tym do Miejsca Mocy), bo nie było dostępnego przewodnika. Nie przeszliśmy się ścieżką Żebra Żubra, bo najlepiej wybrać się na tę wycieczkę, gdy wokół jest zielono. Nie weszliśmy do skansenu, bo był zamknięty na cztery spusty. Mamy więc powody, aby wrócić do Białowieży w cieplejszym okresie :-)

Mimo tego, że wielu atrakcji nie zobaczyliśmy, wyjazd zaliczamy do udanych. Mieliśmy okazję nocować w starej drewnianej chatce wyposażonej we wszelkie współczesne wygody (Wi-Fi, ogrzewanie podłogowe, bardzo miła obsługa), co było bardzo przyjemnym doświadczeniem. Wybraliśmy się do Rezerwatu Pokazowego Żubra, gdzie mogliśmy pierwszy raz w życiu zobaczyć żubry, a przy okazji przekonać się, jak wygląda żubroń (czyli krzyżówka krowy i żubra), który zrobił na nas ogromne wrażenie (dosłownie, bo to wielkie zwierzę - masa mięśni z pyskiem uroczej jałówki; a propos jałówek - jeszcze przed wyjazdem do Białowieży śledziliśmy losy żądnej przygód krowy, która uciekła z pobliskiej hodowli i ukrywała się w puszczy, podjęto kilka prób jej "odłowienia", a gdy to ostatecznie się udało, krowa najwyraźniej uznała, że jej życie nie ma sensu i opuściła ten "padół płaczu"). Widzieliśmy też inne zwierzęta żyjące w puszczy (sarny, jelenie, dziki), co dla takich mieszczuchów jak my zawsze jest miłym doświadczenie. Wybranek najbardziej chciał zobaczyć rysia, który ma swoje własne miejsce w tym rezerwacie - niestety ryś nie chciał zobaczyć Wybranka (innych zwiedzających również nie, a więc nie była to niechęć wymierzona jedynie w Wybranka, "nothing personal"), cały czas siedział w zaaranżowanym dla niego przez pracowników rezerwatu tunelu, odwrócony tyłem do zwiedzających. Raczej nie mieliśmy wątpliwości, co o nas wszystkich sądzi ;-)























Włóczyliśmy się trochę po samej Białowieży, która zrobiła na mnie wrażenie ładnie zachowanymi drewnianymi domami i...ciszą. Idąc przez tą wieś w ciągu dnia nie słyszeliśmy nic poza silnikami sporadycznie mijających nas aut, z nieba leniwie spadały płatki śniegu, przyłączył się do nas okoliczny pies, który towarzyszył nam w spacerze do stacji kolejowej Białowieża Towarowa, która funkcji logistycznej już nie pełni, funkcjonuje tam natomiast bardzo dobra restauracja Carska.





















































Położona w miejscu otoczonym polami i lasem ("middle of nowhere"), restauracja Carska zrobiła na mnie bardzo pozytywne wrażenie, zarówno pod względem kulinarnym (byliśmy tam dwa razy na kolacji), jak i obsługi, wystroju wnętrza czy wyglądu otoczenia. Wszystko tam jest...po prostu spójne, ze sobą, z otoczeniem, z historią tego miejsca. To drugi tak spójny lokal w Polsce, w którym miałam okazję być (pierwszy to restauracja Mandragora w Lublinie). Mieliśmy okazję próbować zarówno "polędwicy białowieskiej" (jak lokalną słoninę z dodatkami określił obsługujący nas kelner ;-), dań z dziczyzny (jeleń, żubr) i grasicy (głównie Wybranek), pielmieni, pierogów ruskich (w nietypowej, okrągłej formie), blinów z łososiem (tu zgadzam się z opinią autorów bloga Tasteaway, że jadałam lepsze), jesiotra, kwasu chlebowego, na desery brakowało miejsca niestety. Jeśli potrzebujecie więcej informacji, zachęcam Was do lektury wpisu poświęconego tej restauracji na blogu Madame Edith - znajdziecie tam szczegółową analizę :-) Oprócz kuchni serwującej lokalne przysmaki w eleganckiej formie, Carska to także apartamenty - w wagonach niejeżdżącego pociągu (tzw. salonki, które zrobiły na mnie ogromne wrażenie, gdy oglądałam je na zdjęciach), w wieży ciśnień i w innych zabudowaniach na stacji. Przy kolejnej wizycie w Białowieży, chciałabym nocować właśnie tu.























Oprócz Carskiej, jedliśmy również w restauracji Stoczek (ci sami właściciele prowadzą apartamenty w drewnianym domku, w którym nocowaliśmy), w ładnie odrestaurowanym budynku o nietypowym kształcie, zamieszkiwanym niegdyś przez lokalnych żydów, gdzie próbowaliśmy m.in. barszczu ukraińskiego i kołdunów z mięsem. Smaczny "comfort food", w bardzo przyjemnym wnętrzu.

































Miłym kulinarnym zaskoczeniem była restauracja Parkowa, która znajduje się w Parku Pałacowym (sam pałac, zbudowany pod koniec XIX wieku na polecenie cara Aleksandra III, nie istnieje - jego powojenne pozostałości zostały rozebrane na początku lat 60. XX wieku; ostał się natomiast piękny drewniany Dworek Gubernatora i murowana brama pałacowa), w budynku, w którym urzęduje kierownictwo Białowieskiego Parku Narodowego i gdzie znajduje się Muzeum Przyrodnicze.
Z zewnątrz budynek nie wzbudza ani szczególnie pozytywnych, ani negatywnych emocji. Wnętrze restauracji jest utrzymane w mało zachęcającym stylu, przypominającym lokale gastronomiczne z lat 90., natomiast absolutnie nie warto oceniać tego miejsca po wystroju, bo serwowane tam jedzenie jest bardzo dobre. W tym miejscu pierwszy raz jadłam zupę solankę, która była dla mnie kulinarnym odkryciem (jest przepyszna) i zaskoczeniem - to typowe danie kuchni kresowej, zaczerpnięte z rosyjskiej i ukraińskiej kultury kulinarnej. To słono-kwaśna zupa, występująca w odmianach mięsnej, rybnej lub grzybowej, której podstawą jest bulion z kilku rodzajów mięsa (w tym surowego i wędlin), ryb lub grzybów, z dodatkiem kiszonych ogórków i płynu z ich kiszenia, oliwek, kaparów, serwowany z kwaśną śmietaną i plasterkiem cytryny. Te oliwki, kapary i cytryna były dla mnie zaskakującym elementem, temat zgłębię jednak przy okazji osobnego wpisu poświęconego tej zupie, bo próbowałam odtworzyć ją w domu. Wybranek jadł w Parkowej smaczne i pięknie wyglądające pierogi z mięsa z żubra (zwierzę jest pod ochroną, ale mięso jest okresowo dostępne), ja skusiłam się też na sałatkę z twarogiem z pobliskiej Hajnówki, wyglądała bardzo ładnie, ale smakiem na kolana mnie nie rzuciła, sugeruję więc skupienie się na bardziej tradycyjnych daniach ;-)





















Wybraliśmy się też do Hajnówki, o której akurat było głośno w ogólnopolskich mediach z uwagi na marsz nacjonalistów (swoją drogą, zawsze mnie zastanawia, dlaczego oni występują w kominiarkach na swoich marszach - stoją murem za swoimi poglądami, są dumni, czy jednak czegoś się wstydzą i nie chcą pokazać twarzy, wziąć odpowiedzialności za te poglądy?). Chcieliśmy zobaczyć Muzeum Kultury Białoruskiej, ale w tamten weekend było zamknięte. Obejrzeliśmy więc kontrowersyjnej urody cerkiew (większość cerkwi, które widzieliśmy w Białowieży i okolicach bardzo nam się podobało, były utrzymane w tradycyjnym stylu, zbudowane z drewna, a ta w Hajnówce była bardziej w stylu, w którym - niestety - utrzymanych jest wiele katolickich kościołów, czyli beton + awangardowe formy) i udaliśmy się na obiad do bistro Babuszka. Z zewnątrz to miejsce zdecydowanie nie jest zachęcające, w środku wygląda raczej skromnie, panuje samoobsługa, a jedzenie jest serwowane na plastikowych talerza. Ale co to za jedzenie! :-) Jadłam bardzo smaczną solankę (kolejny raz :-) i babkę ziemniaczaną, a Wybranek żurek i pierogi. Babuszka ma "oddział" w Białowieży, który mieści się w pięknie odrestaurowanym tradycyjnym podlaskim drewnianym domku, mogliśmy więc jeść te same smaczne potrawy w nieco przyjemniejszym dla oka otoczeniu, ale zdecydowaliśmy się pójść "do źródła".




Ostatnim miejscem, o którym chciałabym napisać, jest restauracja Babka w Białymstoku. W drodze powrotnej z Białowieży do Warszawy postanowiliśmy zahaczyć o Białystok, w którym żadne z nas nigdy wcześniej nie było. Mieliśmy tylko kilka godzin na obejrzenie tego miasta, a w dodatku pogoda nie sprzyjała dłuższym spacerom osobom nieprzyzwyczajonym do kilkunastostopniowego mrozu. Wpadliśmy do Muzeum Historycznego, gdzie obejrzeliśmy m.in. wystawę "W białostockiej kamienicy", która pokazuje, jak na początku XX wieku mieszkali zamożni białostoczanie oraz wystawę czasową poświęconą nieistniejącemu już hotelowi Ritz, w tym jego cyfrową rekonstrukcję. Widzieliśmy też piękny Pałac Branickich, ale głównie z zewnątrz, bo w środku mieści się Uniwersytet Medyczny. Myślę, że warto przyjechać tam w czasie, gdy ogród jest w rozkwicie - na zdjęciach wygląda bardzo zacnie. Po spacerze po białostockiej starówce udaliśmy się na obiad do Babki. Wystrój we współczesnym stylu etno, obsługa sprawna, trochę nas zszokowała informacja w karcie dań, że czas oczekiwania może wynieść 60 minut lub więcej przy pełnej sali, ale nigdzie się nie spieszyliśmy, więc nie zniechęciliśmy się. Ja kolejny raz poszłam w solankę - tym razem rybną. Nie jestem największą na świecie fanką ryb (z wyjątkiem kostki z mintaja w panierce, którą robiła moja mama, gdy byłam dzieckiem i która jest moim rybnym świętym Graalem), ale chciałam spróbować innego rodzaju solanki niż mięsna i nie pożałowałam. Zupa była pyszna. Na drugie danie wybrałam kiszki ziemniaczane o - moim zdaniem - nieco kontrowersyjnej formie, które były ok (acz wolę babkę ziemniaczaną). Wybranek zamówił tatara i stwierdził, że był to najlepszy tatar, jakiego jadł w życiu (a jadł ich wiele, w bardzo różnych miejscach). Jadł też gulasz z baraniny na plackach ziemniaczanych (mimo, że zawsze twierdził, że placków ziemniaczanych nie lubi ;-), nie narzekał. W karcie znajduje się sporo dań kuchni kresowej, kilka specjałów z Podlasia, a także potrawy kuchni rosyjskiej, litewskiej, ukraińskiej, białoruskiej i żydowskiej. Dla nas to było bardzo udane gastronomiczne zakończenie wyprawy do Białowieży i okolic.


















Podsumowując - serdecznie polecam Wam Białowieżę jako cel krótszych czy dłuższych wycieczek. Nam się podobało, chcemy wrócić, żeby zobaczyć to, czego ze względu na porę roku nie zobaczyliśmy.

A co do wycinki - ścisły rezerwat podobno pozostał nienaruszony, natomiast przyznam, że widok pościnanych drzew leżących przy drodze prowadzącej przez puszczę do Białowieży oraz w okolicach Rezerwatu Pokazowego, był przygnębiający. Rozumiem, że drzewa naruszone przez szkodniki mogą stanowić zagrożenie dla pojazdów poruszających się tą drogą i podróżujących w nich ludzi, natomiast tylko część leżących tam pościnanych drzew rzeczywiście wyglądała na chore. Pnie pozostałych był zdrowe. Pozostaje mi wierzyć, że to szaleństwo się skończy. To nasze narodowe dziedzictwo naturalne.








niedziela, 11 lutego 2018

Pulpety z indyka z sosem pomidorowym i makaronem

Siedzieliśmy wczoraj z Wybrankiem i zastanawialiśmy się nad menu obiadowym - ja od dłuższego czasu wielką fanką mięsa nie jestem (jedynym mięsnym produktem, który powoduje, że nie mogłabym być wegetarianką, jest wędzony boczek...), a Wybranek wręcz przeciwnie. Udało nam się jednak nie pokłócić o obiad. Ostatecznie stanęło na daniu mięsnym, ale z drobiem, o którym fani czerwonego mięsa czasami mówią, że to nie mięso, więc danie można chyba uznać za prawie wegetariańskie ;-)

Za oknem zima, więc dla kontrastu zrobiliśmy sobie lato na talerzu - sos pomidorowy na bazie pomidorów z puszki doprawiliśmy oliwkami, kaparami, suszonymi pomidorami i dużą ilością świeżej bazylii. Takie śródziemnomorskie klimaty, także z perspektywy nakładu pracy - danie jest w moim wykonaniu jednogarnkowe. Inspiracją był przepis z bloga Kwestia Smaku, który nieco zmodyfikowałam, dodając do sosu białe wino, suszone pomidory i cebulę, a sos lekko dosłodziłam. Zrezygnowałam z dodawania rodzynek do pulpetów, bo Wybranek nie lubi tych suszonych owoców. No i mój makaron nie był taki, jak w oryginale, ale to akurat nie powinno mieć żadnego wpływu na smak. Wyszło z tego bardzo przyjemne danie, które nadaje się do przechowywania (acz podgrzewanie sprawia, że makaron przestaje być al dente).

Pulpety z indyka z sosem pomidorowym i makaronem


















Składniki (dla 4 osób)
  • 500g mielonej piersi z indyka
  • 2 ząbki czosnku
  • 2 łyżki kaparów
  • 15 zielonych oliwek
  • 5 łodyżek świeżej natki pietruszki
  • 2 puszki pomidorów (bez skórki, w całości - w przypadku krojonych jest większe pole do popisu dla różnego rodzaju trików po stronie producentów, może się okazać, że kupując krojone, kupicie puszkę pomidorowych skrawków i odpadków...)
  • 5 suszonych pomidorów wyjętych z oliwnej zalewy
  • 1 mała cebula (szalotka lub zwykła biała)
  • 100ml białego wytrawnego wina (to samo możecie podać do posiłku)
  • 400ml bulionu drobiowego lub warzywnego (może być z ekologicznej kostki)
  • 200g makaronu (u mnie było drobne penne, w oryginale są kolanka, ale inne rodzaje też będą ok)
  • pęczek świeżej bazylii
  • mielona ostra papryka, sól i pieprz do smaku
  • 2 łyżki oliwy do smażenia
Przygotowanie:
  1. 1 ząbek czosnku obieramy i drobno siekamy lub przepuszczamy przez praskę
  2. oliwki i kapary odsączamy i drobno siekamy
  3. natkę myjemy i drobno siekamy
  4. mięso wkładamy do miski, dodajemy posiekany czosnek, oliwki, kapary i natkę, doprawiamy solą i pieprzem (na oko - duża szczypta pieprzu i ok. 1/4 łyżeczki soli)
  5. wyrabiamy mięso z dodatkami do momentu, aż składniki będą dobrze wymieszane, a następnie formujemy z mięsnej masy niewielkie pulpeciki (w oryginalnym przepisie było 22, u mnie wyszło 24, ale nie ma to większego znaczenia, ile dokładnie ich będzie)
  6. na dużej i głębokiej patelni (w rondlu) rozgrzewamy oliwę i smażymy na niej pulpety (ja smażyłam w dwóch porcjach, żeby nie wrzucać wszystkich pulpetów na raz, bo zbyt stłoczone raczej się duszą niż smażą) ze wszystkich stron, do zrumienienia (w środku nie muszą być dosmażone, bo później i tak dojdą w trakcie duszenia w sosie)
  7. usmażone pulpety zdejmujemy z patelni/rondla i odstawiamy na bok
  8. obieramy drugi ząbek czosnku i cebulę, drobno siekamy i wrzucamy na dno naczynia, w którym smażyliśmy pulpety, chwilę podsmażamy (jeśli na patelni brakuje tłuszczu, można dodać łyżkę oleju), mieszając
  9. do podsmażonego czosnku i cebuli wlewamy wino i mieszamy, żeby oderwać od patelni "smak" ze smażenia mięsa
  10. następnie dorzucamy pomidory z puszki (można wcześniej usunąć gniazda nasienne) razem z płynem oraz wlewamy bulion
  11. suszone pomidory drobno siekamy i również dodajemy do sosu
  12. patelnię z zawartością przykrywamy przykrywką i gotujemy na niedużym ogniu przez 30 minut
  13. ugotowany sos doprawiamy do smaku solą i pieprzem oraz szczyptą ostrej papryki, jeśli pomidory były mało słodkie, dosładzamy (ja dodałam 1 łyżeczkę syropu z agawy, ale można też dodać 1 łyżeczkę zwykłego cukru), a następnie wrzucamy surowy makaron i gotujemy przez 5 minut
  14. po podgotowaniu makaronu dodajemy na patelnię/do rondla usmażone pulpety i mieszamy, żeby dobrze pokryły się sosem
  15. całość gotujemy przez kolejnych 15 minut (pod koniec sprawdzamy, czy makaron jest już ugotowany i ew. gotujemy trochę dłużej, jeśli jest zbyt twardy(
  16. przed podaniem posypujemy posiekaną świeżą bazylią, można też dodać tarty parmezan (ale ja podawałam bez parmezanu)
Smacznego :-)