czwartek, 28 grudnia 2017

Pieczony camembert, czyli fondue na szybko

Pomysł na pieczony camembert powstał przy okazji rozważań nad możliwościami wykorzystania produktów zalegających w lodówce. Z łakomstwa zdarza mi się coś kupić, a potem leży to w lodówce i czeka na swoją kolej - w tym przypadku był to duży (250g) ser camembert w sklejkowym koszyczku marki Le Rustique (do kupienia w różnych supermarketach w Polsce). Sam pomysł upieczenia camamberta skopiowałam od Jamiego Olivera - kupiłam jego książkę pt. "Każdy może gotować" mojemu młodszemu Bratu (pozdrawiam :-) i sama ściągnęłam stamtąd kilka przepisów, m.in. na makaron z pieczonym serem camembert. W tym przepisie ser przygotowuje się tak, aby zmieszać go z makaronem, natomiast w przepisie, którym chciałabym się z Wami dziś podzielić, camembert jest serwowany w całości - płynny środek służy jako dip, a skórka jako naczynie, w którym ten dip serwujemy. Kupienie sera w sklejkowym koszyczku jest o tyle istotne, że pomaga on utrzymać ser w ryzach w trakcie pieczenia. W efekcie otrzymujemy camembertowe fondue w jadalnej miseczce (podpieczoną skórkę można na koniec zjeść, ale sklejkowego koszyczka jeść raczej nie polecam ;-)

Trudno mi teraz wskazać jedno konkretne źródło w internecie, z którego zaczerpnęłam technikę pieczenia i doprawiania sera. O ile się nie mylę, przejrzałam kilka stron i filmików na You Tube i na bazie dostępnych tam wskazówek, wypracowałam podejście zaprezentowane poniżej.

Polecam Wam to danie jako przekąskę do oglądania filmów/wydarzeń sportowych czy na imprezy - jest smaczne, a jego przygotowanie nie zajmuje dużo czasu. Do tego camembertowego fondue można serwować zarówno świeże warzywa pokrojone w łatwe do maczania słupki, jak i świeże pieczywo czy oliwki.

Pieczony camembert



















Składniki (dla 2 żarłocznych osób lub 4 osób z normalnym apetytem)
  • 1 duży ser camembert (250g) w sklejkowym koszyczku
  • 2 (normalnej wielkości) ząbki czosnku
  • 1 łyżka (płaska) płynnego miodu
  • 1 gałązka świeżego rozmarynu lub 3-4 gałązki tymianku
Przygotowanie:
  1. Piekarnik rozgrzewamy do temperatury 200 stopni Celsjusza, grzanie od góry i od dołu, bez termoobiegu
  2. Camembert wyjmujemy ze sklejkowego koszyczka, odwijamy z papierka, papierek wyrzucamy, a ser wkładamy z powrotem do koszyczka, a koszyczek kładziemy na blaszce do pieczenia lub kawałku folii aluminiowej/papieru do pieczenia (w razie gdyby środek jednak wypłynął)
  3. Czosnek obieramy i kroimy w słupki, a następnie każdy słupek wtykamy w wierzch camemberta
  4. Naszpikowany czosnkiem wierzch sera polewamy miodem i posypujemy posiekanymi igłami rozmarynu lub listkami oskubanymi z łodyg tymianku
  5. Tak przygotowany ser wstawiamy do piekarnika, na środkową półkę, i pieczemy przez 20 min, do uzyskania lekko złotego koloru na wierzchu (ważne jest, aby piekarnik był rzeczywiście dobrze rozgrzany, a temperatura nie spadła w trakcie pieczenia - raz mi się to przytrafiło i mimo pieczenia sera przez 40 minut, fondue nie wyszło, wyszedł raczej camembertowy sernik...)
  6. Po upieczeniu wyjmujemy ser z piekarnika, nacinamy wierzch czubkiem ostrego noża i serwujemy (cały czas w sklejkowym koszyczku)
Smacznego :-)

niedziela, 22 października 2017

Zupa ogórkowa

Sezon zupny uważam za otwarty :-) Po wczorajszej grochówce, czas na ogórkową z kiszonych ogórków. To jedna z moich ulubionych zup, której nigdy nie odmówię. Moja mama gotowała ją często (obok kalafiorowej, rosołu z makaronem i żurku), to dla mnie jeden z najlepiej zapamiętanych smaków dzieciństwa.

Wydawało mi się, że z taką zupą niewiele kreatywnego można zrobić, ale myliłam się. Samo zblenderowanie i zmniejszenie ilości wody, w celu uzyskania zupy ogórkowej w postaci kremu sprawia, że zupa zyskuje nowe życie. Miałam okazję przekonać się o tym w Dworze Sanna, położonym niedaleko Janowa Lubelskiego, gdzie taka zupa była serwowana w sierpniu. Liczyłam, że uda mi się zrobić taki krem, ale niestety za szybko zjedliśmy zupę w klasycznym wydaniu, nic nie zostało do eksperymentów ;-)

Zupa ogórkowa




















Składniki (na 4-6 porcji):
  • 1,5 litra bulionu (u mnie wołowy)
  • płyn z kiszonych ogórków z 1-litrowego słoika z ogórkami (kwasu można dodać więcej, w zależności od preferencji)
  • 300g kiszonych ogórków
  • 2 średniej wielkości marchewki
  • 2 duże ziemniaki
  • 2 łyżki śmietany
  • sól i pieprz do smaku
Przygotowanie:
  1. Marchew i ziemniaki myjemy, obieramy i kroimy w kostkę
  2. Ogórki ścieramy (u mnie ze skórką, ale można obrać - jeśli obieracie, weźcie nieco więcej ogórków niż 300g) na tarce o dużych oczkach
  3. Bulion łączymy z kwasem z ogórków, dorzucamy pokrojone marchew i ziemniaki oraz starte na tarce ogórki i gotujemy aż ziemniaki i marchew będą miękkie
  4. Przed podaniem zabielamy śmietaną (stopniowo ogrzewając śmietanę płynem z zupy, w osobnej miseczce, a dopiero gdy mieszanina będzie ciepła, wlewając do garnka) i doprawiamy do smaku solą i pieprzem
Smacznego :-)

sobota, 21 października 2017

Grochówka... miejska

W Warszawie przez cały roboczy tydzień panowała złota polska jesień. Wraz z nastaniem weekendu ze złotej zamieniła się w burą i mglistą. A może to nie mgła, tylko smog. Kto wie. Na taką aurę dobra jest ciepła zupa, najlepiej taka, jaką robiły nasze babcie czy mamy, przywołująca miłe wspomnienia z rodzinnego domu. Taki "comfort food", plaster na serce i na żołądek.

To może grochówka? W kuchni mojej mamy i babć nie gościła zbyt często, kojarzy mi się raczej z jakimiś obozami wędrownymi (gdzie grochówkę robiło się z proszku, wkrajając doń mielonkę, jak wspomina Wybranek) czy imprezami plenerowymi. I z kuchniami polowymi ustawionymi wzdłuż leśnych tras, które z rodzicami i rodzeństwem przemierzaliśmy. Pamiętam transparenty z ręcznie wypisanym "Wojskowa grochówka", ale nie pamiętam, żebyśmy kiedykolwiek skorzystali z ich oferty gastronomicznej. Więc w sumie nie wiem, dlaczego zachciało nam się akurat grochówki :-)

Sprawdziłam kilka książek i blogów w poszukiwaniu przepisu, ale żaden mnie nie zachwycił, z tego prostego względu, że w większości pojawiały się wędzone żeberka (w jednej książce była grochówka na świńskich uszach, taka ciekawostka). Nie przypominam sobie, żebym widziała wędzone żeberka w jakimś mięsnym sklepie w Warszawie, a nie jestem na tyle ambitna, żeby wędzić sama (szczególnie, że wędzarni nie posiadam). Więc stwierdziłam, że zrobię grochówkę po swojemu, a na przekór większości przepisów, które prezentowały "grochówkę wiejską", moja będzie miejska. Bo w mieście gotowana przecież. Zamiast wędzonych żeberek (lub świńskich uszu) wzięłam wędzony boczek. W mojej zupie pojawił się też seler naciowy, a to dlatego, że kupiłam go do innej potrawy, ale całego nie zużyłam - żeby się nie zmarnował, stwierdziłam, że sprofanuję nim grochówkę. Niemniej jednak absolutnie nie jest to składnik w tym daniu niezbędny, jak najbardziej można go pominąć. Reszta składników raczej standardowa - łuskany suszony groch z torebki, ziemniaki, marchew, cebula, przyprawy. I bulion wołowy. Wyszła z tego całkiem smaczna zupa, polecam na zimnie i ciemne dni. Takie jak ta sobota w Warszawie.

Grochówka miejska


Składniki (na 4 duże porcje)
- 1,5 litra bulionu wołowego
- 400g grochu suszonego, łuskanego (polecam łuskany, bo - jak piszą mądre panie w mądrych książkach kucharskich - wówczas nie trzeba namaczać)
- 2 duże ziemniaki
- 2 duże marchewki
- 3 łodygi selera naciowego (opcjonalnie)
- 1 średniej wielkości zwykła biała cebula
- 150g wędzonego boczku
- suszony majeranek (ja dodałam 2 czubate łyżeczki, ale można zacząć od jednej i próbować, czy jest ok, czy trzeba dodać więcej)
- sól i pieprz do smaku

Przygotowanie
1. Boczek kroimy w kostkę i wrzucamy na dno garnka (bez dodatku tłuszczu), podsmażamy na niedużym ogniu do momentu, aż mięso się zarumieni i wytopi się tłuszcz
2. Cebulę obieramy, kroimy w kostkę i dorzucamy do garnka, podsmażamy razem z boczkiem przez kilka minut
3. Do cebuli i boczku dorzucamy groch, mieszamy i chwilę razem "smażymy" (o ile suszony groch można smażyć)
4. Do garnka wlewamy bulion i gotujemy przez ok 20 minut
5. Marchew i ziemniaki myjemy, obieramy, kroimy w niedużą kostkę
6. Seler myjemy i kroimy na małe kawałki
7. Po 20 minutach gotowania grochu w bulionie, dodajemy pokrojone warzywa i gotujemy razem do momentu, aż groch będzie na tyle miękki, że zacznie się rozpadać, a pozostałe warzywa też będą miękkie
8. Doprawiamy solą, pieprzem i suszonym majerankiem wedle uznania

Smacznego :-)




środa, 20 września 2017

Jezioro Garda rybami nie stoi, czyli co i gdzie zjeść nad jednym z najpiękniejszych włoskich jezior

Na pomysł spędzenia tegorocznych wakacji nad jeziorem Garda wpadł mój Wybranek, który naoglądał się w internecie filmików poświęconych treningom kolarskim w różnych częściach świata. Okolice tego jeziora to ponoć bardzo dobre miejsce do tego typu treningów (tego - mam nadzieję - nigdy się nie dowiem, bo sport to zło ;-), ale przede wszystkim jest to naprawdę piękna lokalizacja.

Przed wyjazdem zakładaliśmy, że skoro jedziemy nad jezioro, to pewnie lokalne knajpki będą serwowały głównie pochodzące z niego ryby. Tymczasem potrawy z gardeńskich ryb pojawiały się w kartach dań okolicznych restauracji, trattorii, osterii i innych gastromiejsc w raczej ograniczonym zakresie. Nie było w nich również szczególnie tłoczno od dań typowych dla górskich regionów (większość jeziora Garda jest otoczona górami, mniej górzyście jest jedynie na jego południowym krańcu). Karty te obfitowały natomiast w dania z owoców morza, których źródło nie znajduje się bynajmniej gdzieś w okolicy. Taka niespodzianka. Na pocieszenie (dla mnie, bo nie lubię owoców morza) w wielu miejscach dostępne były klasyczne dania kuchni włoskiej, a szczególnie makarony. Więc mimo nie do końca sprzyjających warunków, kolejny raz udało mi się wygrać walkę z anoreksją w trakcie urlopu.

Naszą bazą była miejscowość Desenzano, na południowym krańcu jeziora. Wybraliśmy to miejsce, bo było tam najłatwiej dojechać komunikacją publiczną z Bergamo. Czas przyznać się do kolejnego (po niechęci do owoców morza) ograniczenia - boję się jeździć autem za granicą (w charakterze kierowcy). Prawdopodobnie najwygodniejszym środkiem transportu byłoby auto wypożyczone na lotnisku w Bergamo, gdzie dolecieliśmy z Warszawy. To samo auto bardzo dobrze sprawdziłoby się w zwiedzaniu miejscowości położonych wokół jeziora, no ale mentalne ograniczenia trudno się pokonuje, ja temu wyzwaniu nie podołałam, a Wybranek zdaje się nie chciał być jedynym kierowcą. Plus auto oznaczałoby ograniczenie możliwości popicia obiadu lokalnym winem czy raczenia się prosecco/aperolem w ramach podwieczorku ;-)





















Do Desenzano dojechaliśmy więc pociągiem z Bergamo (z lotniska na stację jedzie się ok 15 minut, autobusem numer 1, a ze stacji kolejowej w Bergamo do Desenzano ok 1,5 godziny z jedną przesiadką). Wokół jeziora Garda poruszaliśmy się autobusem (raz, do miasteczka Salò), pociągiem (raz, do miejscowości Peschiera) oraz promem (był naszym głównym środkiem transportu, wybraliśmy się nim do Malcesine, Riva, Sirmione i Bardolino). Wszystkiego nie zobaczyliśmy - staraliśmy się wybierać te miejsca, w których było coś oprócz ładnego portu. Mimo najlepszych chęci, nie udało nam się wjechać na szczyt Monte Baldo, skąd rozpościera się - podobno - piękny widok na jezioro i otaczające go góry i gdzie dociera kolejka linowa z Malcesine. Mimo, że nad jeziorem Garda byliśmy teoretycznie już po sezonie (drugi tydzień września), najpierw staliśmy 1,5 godziny w kolejce do kasy, a potem dowiedzieliśmy się, że do wjazdu na szczyt będziemy musieli czekać kolejne 1,5 godziny. Pewnie byśmy zaczekali, gdyby nie fakt, że moglibyśmy przez to nie zdążyć na ostatni prom powrotny do naszej bazy. Jak się zorientowaliśmy w trakcie stania w kolejce, jest możliwość zakupu biletów przez internet (brawo my), ale do Malcesine drugi raz nie przyjechaliśmy, bo dzień naszej pierwszej wizyty był jedynym słonecznym i bezdeszczowym dniem w trakcie całego naszego pobytu nad jeziorem - nie ma sensu wjeżdżać na Monte Baldo w pochmurne dni, bo chmury zasłaniają widoki. Trochę też obraziliśmy się na operatora kolejki, bo długie oczekiwanie w kolejce do kasy wynikało z faktu, że na cztery okienka kasowe działało tylko jedno i nie była to pora obiadowa... Może innym razem.




















Na Monte Baldo nie wjechaliśmy, wycieczki do Malcesine nie możemy jednak uznać za nieudaną, bo zjedliśmy tam jeden z trzech najlepszych posiłków w trakcie całego pobytu. Jak zwykle w wyborze restauracji w trakcie zagranicznych wyjazdów kierowaliśmy się sugestiami z przewodnika Lonely Planet i opiniami z portalu TripAdvisor - tam właśnie znaleźliśmy Ristorante al Gondoliere. W otoczeniu niemieckich emerytów (standardowa sytuacja o tej porze roku nad jeziorem Garda) jedliśmy polentę z gorgonzolą i gnocchi z sosem pomidorowym (ja) oraz carpaccio z ośmiornicy i spagnetti z owocami morza (Wybranek). Jedzenie było smaczne, obsługa sprawna, otoczenie miłe (siedzieliśmy na tarasie). Honor Malcesine uratowany ;-)



















Drugi bardzo dobry posiłek jedliśmy w okolicach miasteczka Riva del Garda. To był posiłek okupiony sporym wysiłkiem, bo żeby dotrzeć do Trattoria Piè di Castello w miejscowości Tenno szliśmy z portu w Riva ponad godzinę, głównie pod górę (normalni ludzie, nie mający oporów przed wypożyczaniem aut lub podróżujący po Europie własnym samochodem, byliby na miejscu w 15 minut).
















Tym, co zachęciło nas do podjęcia tego niewakacyjnego (jak dla mnie) wysiłku było danie, które zapewne wywoła uśmiech na twarzy fanów mięsa, będących jednocześnie przeciwnikami dań ze zbyt dużą ilością warzyw (np. sałatek). Danie to nazywa się "Carne Salada" (czyli "mięsna sałatka") i składa się z cienkich plastrów mięsa wołowego, zakonserwowanego w soli, zgodnie ze średniowieczną recepturą. Rodzina Benini prowadzi lokal w tym samym miejscu od końca dziewiętnastego wieku. Danie to nie wygląda może jakoś szczególnie atrakcyjnie (ot plastry surowego lub podsmażonego - występuje w dwóch odmianach: crudo i cotto - mięsa), ale jest smaczne (ja jadłam wersję smażoną, Wybranek - surową). Trattoria specjalizuje się w tym daniu, oprócz niego w karcie są jeszcze: z przystawek kopytka chlebowe ze szpinakiem, podane z roztopionym masłem lub talerz lokalnych wędlin, dodatki do dania głównego w postaci miski piklowanych warzyw lub duszonej fasoli i zdaje się, że był tam też jakis deser, ale tego nie pamiętam, bo po pochłonięciu dużego półmiska smażonej wołowiny nie rozważałam dalszej konsumpcji ;-) Oprócz smacznego posiłku zwrot z tej inwestycji energetyczno-czasowej obejmował tez piękne widoki na Riva del Garda, jezioro, góry i gaje oliwne w drodze powrotnej z trattorii do portu.
























Trzeci posiłek wart wspomnienia to... trzy posiłki, które zjedliśmy w La Taverna del Garda, w obrębie desenzańskiego starego miasta, blisko portu. Byliśmy tam aż trzy razy, bo to miejsce po prostu urzekło nas smacznym, uczciwym jedzeniem i ciepłą atmosferą (co nie było bez znaczenia, bo prawie codziennie padało - ot, zaleta wybierania się nad jezioro Garda we wrześniu). W tym lokalu można zjeść bardzo dobry makaron (zarówno takie klasyki jak spaghetti amatriciana czy ragu/bolognese, jak i makaron w nieco mniej znanej w Polsce formie paccheri i z nieco mniej popularnymi dodatkami, jak np. twarda, słona ricotta), ale też bruschetty i sałatki ze smacznymi dodatkami (nam szczególnie przypadła do gustu wędzona pierś gęsi) czy też dania z owocami morza (w karcie jest napisane wprost, że są mrożone - taka otwarta komunikacja bardzo rzadko się zdarza), którymi raczył się Wybranek. Smakowało nam również ich domowe białe wino, lekko musujące (frizzante; jak wyjaśniła kelnerka "semi prosecco" :-) Ze wszystkich lokali gastronomicznych, które odwiedziliśmy w trakcie pobytu nad jeziorem Garda, La Taverna del Garda najbardziej przypadła nam do gustu i szczerze ją polecamy wszystkim osobom, które będą w Desenzano.





















Poza opisanymi powyżej trzema miejscamu, zdarzyło nam się jeść też w bardziej przypadkowych miejscach (pizza) czy kupić w małych delikatesach gotowe dania (gnocchi, ravioli), które ugotowaliśmy sobie w wynajętym mieszkaniu. Byliśmy też m.in. w poleconej przez autorkę bloga Krytyka Kulinarna Hostaria Porto Vecchio, ale jedzenie serwowane w tym miejscu nie rzuciło nas na kolana. Fajne było to, że serwują ryby z jeziora Garda, ale produkt to jedno, a efekt końcowy - drugie. Makaron z kawałkami ryby, której nazwa to lavaret (tłumaczona jako sieja), był ok, ale już grillowany filet z tej samej ryby był suchy i bez smaku, ratował go jedynie sos cebulowy podany jako dodatek...

Szukając w internecie informacji o typowych gardeńskich daniach, nie znalazłam zbyt wiele (poza mięsną sałatką :-). Typowe lokalne produkty to wino (polecamy miejscowość Bardolino, gdzie jest największe skupisko gardeńskich winiarni, aczkolwiek nam tamtejsze czerwone wina nie smakują - wolimy ich białe i różowe; w Bardolino jest Muzeum Wina prowadzone przez jedną z winnic, ale do tego muzeum warto wybrać się tylko na zwiedzanie z przewodnikiem - takie zwiedzanie jest możliwe w środy, oprowadzanie w języku włoskim, angielskim i niemieckim o różnych godzinach), oliwa (taka niespodzianka ;-), limoncello (miejscowość Limone sul Garda słynęła niegdyś z uprawy cytryn, z których produkowany jest ten likier).


















Nad jezioro Garda na pewno warto pojechać ze względu na piękne widoki. Góry i jeziora są również w Polsce, ale takiego jeziora z takimi miasteczkami nie mamy. Fani historii i kontrowersyjnego kina mogą chcieć odwiedzić Salò, gdzie Mussolini w swoim schyłkowym okresie powołał do życia Włoską Republikę Socjalną (1943-1945, tzw. Republika Salò) i gdzie toczy się akcja filmu pt. "Salò, czyli 120 dni Sodomy". Natomiast moim zdaniem pod względem kulinarnym są we Włoszech ciekawsze miejsca (choćby Modena i okolice). Z kolei Wybranek stwierdził, że jezioro Garda to nie tylko dobre miejsce dla kolarzy czy triathlonistów, ale też dla osób, które nie mogą korzystać z pełnej swobody z uwagi na wiek, stan zdrowia, posiadanie małych dzieci czy też podróżowanie z psem (chyba nigdy nigdzie nie widziałam tylu podróżnych z pupilami).





















W drodze powrotnej z Desenzano do Polski kilka godzin spędziliśmy w mieście Bergamo - jest znane z lotniska, gdzie przylatuje sporo budżetowych linii lotniczych. Jeśli będziecie kiedyś mieli możliwość spędzenia w tym mieście kilku godzin, serdecznie polecamy. Bergamo to piękne, stare miasto rozciągające się wokół zamku na wzgórzu (można tam wjechać kolejką, ale my oczywiście weszliśmy pieszo - w końcu czymś się od tych niemieckich emerytów różnimy ;-), to znacznie więcej niż tylko lotnisko.








sobota, 15 lipca 2017

Naleśniki w sosie cystrusowym, prawie jak Crêpes Suzette

Minęło 10 lat odkąd moja relacja z Wybrankiem z biurowej zmieniła się w romantyczną :-) Rocznica wypadała w sąsiedztwie weekendu, ale z ważnych rodzinnych powodów nie chcieliśmy oddalać się od Warszawy, zaplanowaliśmy sobie więc świętowanie w domu. Jednym z elementów tego planu było przygotowanie przez każde z nas specjalnego posiłku na tę okazję, mi przypadło śniadanie. Dań śniadaniowych jest pełno, no ale to miało być coś wyjątkowego. Poszukując inspiracji w Internecie, trafiłam na bloga pt. "Co dziś zjem na śniadanie?", który jest prawdziwą skarbnicą przepisów na dobry początek dnia. Powiedziałabym, że raczej nietypowych w naszej szerokości geograficznej, więc jeśli znudziły Wam się kanapki, jajecznice, twarożki i proste owsianki, to jest dobry adres dla Was.

Przekopawszy się przez śniadaniowe propozycje Marty (tak ma na imię autorka tego bloga), wybrałam przepis na "Prawie Crepes Suzette", a więc naleśniki w sosie cytrusowym, ale bez alkoholu i bez podpalania, które są typowe dla oryginalnego francuskiego przepisu na to danie. Te naleśniki często są serwowane w formie deseru, ale na śniadanie też dobrze się sprawdzą :-) Nie jest to być możne najbardziej sezonowe danie (cytrusy dostępne są cały rok), ale mają w sobie coś z lata, więc nie będą gryzły się z aurą (tym bardziej, że w tym roku w Polsce lato nas nie rozpieszcza).

Naleśniki w sosie cytrusowym















Składniki (Marta podaje, że z tej ilości składników wyszły jej 4 naleśniki, natomiast mi wyszło 6 przy smażeniu na patelni o średnicy 26 cm; po 3 naleśniki na głowę to w naszym przypadku optymalna porcja, ale my jemy więcej niż normalni ludzie - jeśli w przepisie jest napisane, że to porcja dla 4 osób tzn., że jest idealna dla nas dwojga ;-)

NA NALEŚNIKI
  • 1 szklanka mąki (pszennej)
  • 1 szklanka mleka (użyłam bez laktozy)
  • 2/3 szklanki wody
  • 2 jajka
  • szczypta soli
  • 3 łyżki oliwy
NA SOS
  • 3 łyżki cukru (białego)
  • skórka otarta z 1 pomarańczy
  • sok z 1 mandarynki
  • sok z 2 pomarańczy
  • sok z 1 cytryny (w oryginale jest 1/2, ale jak zużywam tylko połowę, potem druga połowa tygodniami poniewiera się po lodówce; nie uważam, że sok z całej to za dużo, smak był dobry)
  • 3 łyżki masła
Przygotowanie:
  1. wszystkie składniki na naleśniki mieszamy w misce (ja zwykle robię to mikserem, bo trzepaczką jeszcze chyba nigdy nie udało mi się wymieszać tak, żeby małe grudki mąki nie pływały na powierzchni)
  2. z tak otrzymanego ciasta smażymy naleśniki (patelni nie trzeba natłuszczać, bo do ciasta dodaliśmy oliwę) i odkładamy na bok
  3. po usmażeniu naleśników zabieramy się za przygotowanie sosu - na patelnię (może być ta sama, na której były smażone naleśniki) rozgrzaną na średnim ogniu wsypujemy cukier, polewamy sokiem z mandarynki i dodajemy skórkę z pomarańczy, a następnie czekamy, aż cukier się rozpuści
  4. następnie dodajemy sok z pomarańczy i z cytryny, a dalej masło i pozwalamy, aby całość chwilę się podgotowała
  5. naleśniki kładziemy pojedynczo na patelni z sosem, czekamy aż sos je pokryje, a następnie składany w trójkąt (tak jak klasyczne polskie naleśniki z serem na słodko) - gdy będzie ich tyle (4), żeby zapełniły całą patelnię, wkładamy wszystkie jeszcze na chwilę co ciepłego sosu, a następnie serwujemy (w moim przypadku wyjęłam te 4 naleśniki z patelni, zaserwowałam, a w międzyczasie 2 pozostałe wrzuciłam do sosu, żeby nim nasiąkły, podczas gdy my pałaszowaliśmy pierwszą serię; sosu spokojnie wystarczyło do nasączenia 6 naleśników)
  6. ciepłe naleśniki wykładamy na talerz i serwujemy - u mnie z plastrem świeżej pomarańczy i listkami mięty
Smacznego :-)



niedziela, 9 lipca 2017

Sałatka z serem halloumi, rabarbarem i truskawkami

Rabarbaru w niedeserowej formie pierwszy raz spróbowałam 2-3 lata temu - był składnikiem sezonowego dania serwowanego w restauracji. Od tamtej pory ten rabarbar za mną chodził, wydawało mi się, że może dobrze skomponować się ze słonym serem halloumi. Była jedna czy dwie próby, ale nie byłam zadowolona z tego, jak to połączenie wyglądało - rabarbar zwykle się rozpadał, osiągając konsystencję nieapetycznej brei.

W tym sezonie rabarbarowym zawzięłam się, poszperałam w internecie i znalazłam przepis na sałatkę z rabarbarem, gdzie rabarbar był przygotowany w sposób umożliwiający zachowanie ładnego wyglądu, a jednocześnie odpowiedniej miękkości tego składnika. Był to przepis Yottama Ottolenghiego na sałatkę z pieczonym rabarbarem i burakami. Moja propozycja jest bez buraków, za to z truskawkami, na które sezon właśnie się kończy, a więc można trafić na naprawdę słodkie okazy.
Polecam Wam tą sałatkę, póki truskawki jeszcze są - gdy sezon się skończy, można eksperymentować z burakami :-)

Zachęcam Was też do wypróbowania innych sałatek z owocami:

Sałatka z serem halloumi, rabarbarem i truskawkami




















Składniki (dla 2 osób):
  • 1 kostka sera halloumi (ok 250g)
  • 2 łodygi rabarbaru (ok 200g)
  • 1 łyżka cukru
  • 10 truskawek
  • 2 duże gaście roszponki (może być również młody szpinak lub miks sałat)
  • 3 łyżki oliwy z oliwek + trochę oliwy do natłuszczenia patelni
  • 1 łyżka octu winnego
  • kilka gałązek świeżego tymianku (opcjonalnie)
  • sól i pieprz do smaku
Przygotowanie:
  1. Rabarbar myjemy, obieramy i kroimy na kawałki o długości 2-3 cm (wszystkie powinny być podobnej długości, bo dzięki temu upieką się w takim samym czasie)
  2. Blaszkę do pieczenia wykładamy papierem do pieczenia, rozkładamy na nim kawałki rabarbaru i posypujemy cukrem (dobrze jest obtoczyć kawałki rabarbaru w cukrze)
  3. Tak przygotowaną blachę wstawiamy do piekarnika rozgrzanego do 200 stopnic Celsjusza i pieczemy przez 10-12 min do momentu, aż będzie miękki, ale jednocześnie nie będzie się rozpadał czy rozmazywał
  4. Upieczony rabarbar wyjmujemy z piekarnika i odstawiamy do wystudzenia
  5. Ser halloumi kroimy na grube plastry (ja z całej kostki robiłam 4 plastry)
  6. Patelnię grillową lub zwykłą natłuszczamy niedużą ilością oliwy, rozgrzewamy, a następnie smażymy plastry sera, z obu stron, do uzyskania złoto-brązowego koloru
  7. 3 łyżki oliwy łączymy z 1 łyżką octu winnego, doprawiamy solą i pieprzem do smaku
  8. Tak przygotowany dressing mieszamy z roszponką i wykładamy na talerze
  9. Na roszponce układamy plastry halloumi, upieczony rabarbar i przekrojone na pół truskawki
  10. Całość posypujemy listkami świeżego tymianku
Smacznego :-)

piątek, 26 maja 2017

Różane ciasteczka na Dzień Matki

Trochę ściema z tym tytułem, bo ciasteczka były pieczone na targi ślubne, na których swoje projekty zaproszeń i dodatków prezentowało zaprzyjaźnione Goodlove Studio (gorąco polecam). Potrzebny był jakiś wabik ;-) Ciasteczka, owszem, zwabiły, ale innych wystawców, którzy podobno pochłonęli wabiki jeszcze zanim targi na dobre się rozkręciły... Niesamowite dla mnie jest to, jak atrakcyjne potrafią być proste ciastka własnej roboty (sprawdza się to również w innych okolicznościach i z innymi niż te wypiekami). Czy nikt już nie piecze w domu i dlatego częstowanie własnoręcznie wykonanymi słodkościami wzbudza taką sensację? :-)

Po przetestowaniu ciasteczek na targach ślubnych, pomyślałam, że mogą być dobrym pomysłem na słodki prezent na Dzień Matki. Kształt serca będzie idealny. Różany dodatek sprawia, że motywy kwiatowe również mamy odhaczone. Ale nawet jeśli zrobicie te ciasteczka w innym kształcie, czy z innym dodatkiem, jestem przekonana, że Waszym Mamom (i Tatom, i Dzieciom, i innym członkom rodziny też) będą smakowały - są kruche, delikatne i bardzo smaczne. Zróbcie je dla Waszych bliskich, gwarantuję, że będą zachwyceni smakiem i gestem.

Wszystkim Mamom (a w szczególności mojej) życzę wszystkiego najlepszego :-)

Różane ciasteczka
[bazowałam na przepisie z bloga "Mama na diecie bezmlecznej"]




















Składniki (na kilkanaście sztuk)
  • 125g mąki pszennej
  • 50g cukru pudru
  • 75g masła (w oryginalnym przepisie jest bezmleczna margaryna)
  • 1 żółtko
  • szczypta soli
  • 2 łyżeczki wody różanej (w oryginalnym przepisie była 1 łyżeczka; wodę różaną można kupić w sklepach z bliskowschodnią żywnością, w Kuchniach Świata, jest też dostępna w wielu supermarketach)
  • opcjonalnie: 1 łyżka połamanych na małe kawałki suszonych płatków róży (smaku to nie zmienia, ot kaprys, żeby było więcej różanych składników w tych różanych ciastkach)
Przygotowanie:
  1. mąkę łączymy z cukrem pudrem (przesianym, żeby nie było grudek), szczyptą soli i (opcjonalnie) płatkami
  2. zimne masło ścieramy na tarce o grubych oczkach lub siekamy nożem, łączymy z suchą mieszaniną, a następnie rozcieramy w palcach (tak jak kruszonkę)
  3. dodajemy żółtko wymieszane z wodą różaną i zagniatamy ciasto
  4. z ciasta formujemy kulę, owijamy ją folią spożywczą i chowamy do lodówki na ok 1 godzinę
  5. po schłodzeniu wyjmujemy ciasto z lodówki, rozwałkowujemy na placek o grubości ok 3 mm i wykrajamy ciasteczka (kształt dowolny)
  6. ciasteczka układamy na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia, a następnie wstawiamy do piekarnika rozgrzanego do 180 stopni Celsjusza (bez termoobiegu, grzanie od dołu i od góry) i pieczemy przez ok. 10 min (trzeba obserwować, być może w Waszych piekarnikach ciasteczka będą gotowe szybciej lub będą potrzebowały więcej czasu - mają mieć lekko złocisty kolor)
  7. po upieczeniu wyjmujemy i studzimy, a następnie delikatnie (bo są kruche) przekładamy na talerz czy do opakowania
Ciasteczka nie są idealnie gładkie ani zjawiskowo piękne, obdarowana (-y) nie będzie więc miała wątpliwości, że to domowa robota, a nie tzw. "kupne" ;-)



sobota, 6 maja 2017

Jajeczne muffiny ze szparagami

Tegoroczny sezon szparagowy uważam za otwarty :-) Jak szparagi to z jajkiem - wydaje mi się, że niewiele jest składników, które tak dobrze pasują do tych zielonych warzyw, nie zabijając, a wręcz podkreślając ich delikatny smak. Dziś propozycja na śniadanie - jajeczne muffiny. Można przygotować je w wersji wegetariańskiej lub z dodatkiem wędliny. U mnie były z zielonymi szparagami, polędwicą sopocką i szczypiorkiem. Zastąpienie szparagów innymi warzywami (np. szpinakiem, cukinią czy papryką), a wędliny - serem (np. fetą lub miękkim kozim) na pewno tym muffinom nie zaszkodzi. Można je traktować jako bazę do "dań nawinie", dodając to, co się akurat nawinie :-) Są fajną alternatywą dla jajek w postaci jajecznicy czy omletów, wymagającą mniej uwagi niż jajecznica czy omlet (nad muffinami nie trzeba stać i pilnować, żeby zbytnio się nie spiekły/nie wysuszyły).

Jajeczne muffiny ze szparagami















Składniki (dla 2-3 osób):
  • 4 jajka
  • kilka plastrów wędliny (u mnie 8 plasterków polędwicy sopockiej)
  • 10 cieńszych lub 6 grubszych zielonych szparagów
  • 1 łodyżka szczypiorku
  • 1 łyżeczka masła
  • sól i pieprz do smaku
Przygotowanie:
  1. Szparagi myjemy, odcinamy zdrewniałą końcówkę i kroimy na 2-3mm plasterki, zostawiając główkę w całości
  2. Plasterki wędliny siekamy na mniejsze kawałki i przez chwilę podsmażamy na roztopionym na patelni maśle, do zrumienienia
  3. Drobno siekamy szczypiorek
  4. Gdy wędlina będzie już usmażona, przed wyłączeniem "ognia" pod patelnią, dorzucamy na patelnię plasterki szparagów (bez główek) i posiekany szczypiorek, mieszamy, doprawiamy szczyptą soli i pozostawiamy na ciepłej patelni
  5. Blachę do muffinów (6 szt.) natłuszczamy lub wykładamy papilotkami albo kawałkami papieru do pieczenia (jeśli macie dwie blachy na 6 muffinów, możecie na jednej z nich poukładać kawałki papieru, a następnie przygnieść je drugą blachą od góry, wtedy kawałki papieru łatwiej wpasują się w dolną blachę)
  6. Do każdego zagłębienia blachy/każdej papilotki nakładamy po czubatej łyżce mieszaniny  
  7. Rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni Celsjusza, grzanie od góry i od dołu, bez termoobiegu
  8. Jajka wbijamy do miski, doprawiamy 4 dużymi szczyptami soli i 4 małymi szczyptami pieprzu (po jednej szczypcie soli i pieprzu na każde jajko :-) i roztrzepujemy trzepaczką
  9. Do każdego zagłębienia blachy/każdej papilotki wypełnionego/j farszem wlewamy trochę jajecznej masy (starając się, żeby porcje były podobnych rozmiarów), a na wierzchu każdej porcji układamy główkę szparaga
  10. Blachę wstawiamy do rozgrzanego piekarnika, na środkową półkę, i pieczemy przez ok 20 min (aż masa jajeczna całkowicie się zetnie, a muffiny lekko zarumienią)
  11. Po upieczeniu wyjmujemy z piekarnika i serwujemy na ciepło (aczkolwiek niektóre przepisy mówią, że takie muffiny są smaczne również po wystygnięciu - tutaj muszę wierzyć na słowo, bo nie próbowałam), np. z dodatkiem świeżego pieczywa i pomidorów
Smacznego :-)

P.S. Zachęcam również do wypróbowania innych jajeczno-szparagowych przepisów:


sobota, 29 kwietnia 2017

Sałatka z pomarańczy, buraków i sera feta

Wiosna to moja ulubiona pora roku - szczególnie, jeśli aura jest nieco bardziej sprzyjająca niż tegoroczna. Po ok 20-stopniowym wiosennym "upale" na samym początku kwietnia, reszta miesiąca dobrą pogodą niestety nie rozpieszczała. Wygląda na to, że początek maja też nie będzie najcieplejszy. Nastrój można poprawić sobie w kuchni, choć obfitość świeżych składników jeszcze przed nami - zamiast tegorocznych zbiorów można sięgnąć po produkty dostępne przez cały rok i połączyć je w przyjemną dla oka i orzeźwiającą jak wiosna kompozycję, jak np. sałatkę z pomarańczy, buraków i sera feta :-)

Pomysł na tą sałatkę zaczerpnęłam z Pinteresta, szukając inspiracji do bufetu na wieczór panieński bliskiej znajomej. Potrzebowałam pomysłu na proste, efektowne i smaczne dania, pasujące jednocześnie do charakteru wieczoru (tzw. damskie jedzenie ;-) Ta sałatka moim zdaniem wszystkie te cechy posiada, a dodatkowo zabiera buraki, których gwiazda wieczoru jest miłośniczką. Polecam na wieczory panieńskie i inne okazje, przez cały rok.

Sałatka z pomarańczy, buraków i sera feta



















Składniki (dla 1-2 osób; jeśli to ma być tylko przystawka, wystarczy dla 2 osób):
  • 2 duże pomarańcze
  • 1 średniej wielkości burak
  • 1/2 małej czerwonej cebuli
  • 60-70g sera feta (z mieszanki koziego i owczego sera; ok.1/3 kostki)
  • garść liści świeżej mięty
  • 1 łyżka białego octu winnego
  • 2 łyżki oliwy z oliwek
  • sól i pieprz do smaku
Przygotowanie:
  1. Buraka myjemy, a następnie, bez obierania, gotujemy w wodzie lub owijamy w folię aluminiową i pieczemy w piekarniku do miękkości
  2. Po ugotowaniu/upieczeniu studzimy, obieramy ze skórki i kroimy w grubsze półplasterki
  3. Pomarańczę myjemy, obieramy ze skórki, a następnie filetujemy (tutaj znajdziecie materiał video, który prezentuje, jak to zrobić)
  4. Z tego, co pozostało z pomarańczy po filetowaniu (szkielet? :-) wyciskamy do miseczki sok
  5. Cebulę obieramy i kroimy w cienkie półplasterki
  6. W miseczce łączymy 3 łyżki soku wyciśniętego z pomarańczy z 1 łyżką octu i wrzucamy do niej pokrojoną cebulę (kwas sprawi, że jej ostry smak stanie się nieco łagodniejszy, a plasterki zmiękną) i odstawiamy na kilka minut
  7. Na talerzu rozkładamy pokrojone buraki i cząstki ("filety") z pomarańczy, a na wierzchu - plasterki cebuli
  8. Mieszankę soku z pomarańczy i octu łączymy z 2 łyżkami oliwy, doprawiamy solą i pieprzem, a następnie tak przygotowanym dressingiem polewamy buraki z pomarańczami i cebulą
  9. Wierzch sałatki posypujemy pokruszonym serem feta i listkami (jeśli są duże, warto je wcześniej posiekać) mięty
Smacznego :-)

niedziela, 2 kwietnia 2017

Kokosanki

Mój Tato nie lubi smaku kokosa, więc w moim rodzinnym domu kokos pojawiał się rzadko, a kokosanki jadłam głównie u znajomych. W moim własnym gospodarstwie domowym kokosowe produkty pojawiają się często, szczególnie olej kokosowy (bardzo dobry do smażenia, świetnie znosi wysokie temperatury, neutralny w smaku) i mleczko kokosowe (dodatek do zup, sosów i deserów). Wiórki kokosowe występują głównie w roli dodatku do słodkich wypieków, które robię w zasadzie tylko wtedy, gdy wiem, że będziemy mieli gości - Wybranek ma bardzo selektywne podejście do ciast, więc robiąc całą blachę bez okazji, zwykle ryzykuję, że będę ją musiała zjeść sama (nie twierdzę, że to jest ponad moje możliwości ;-)

Kokosanki zrobiłam pierwszy raz na kameralną imprezę sylwestrową, w dresach i z "Dwójką" (tzn. przed telewizorem, z oglądaniem transmisji z zabawy sylwestrowej organizowanej przez TVP2). Niesłodkich dań miało byś sporo, pomyślałam więc, że deser w postaci kokosowych kuleczek wystarczy. Potem robiłam kokosanki jeszcze kilka razy, zwykle było to motywowane wykorzystaniem w innym przepisie jedynie żółtek (szkoda wyrzucać białka, szczególnie, gdy jest ich sporo, a jednocześnie robienie koksiarskiego omletu z samych białek nie wchodzi w grę ;-)

Przepis zaczerpnęłam z bloga Poezja Smaku.

Kokosanki















Składniki:
  • 300 g wiórków kokosowych (w Tesco można dostać duże opakowania)
  • 4 białka (autorka oryginalnego przepisu podpowiada, że powinny to być białka ze średniej wielkości jajek, więc jeśli Wasze jajka były małe, spokojnie można dodać 1 białko więcej
  • 85 g cukru
  • 85 g masła
  • 2 łyżeczki mąki ziemniaczanej
Przygotowanie:
  1. Masło rozpuszczamy, a następnie mieszamy je z wiórkami kokosowymi
  2. W osobnym naczyniu ubijamy białka, a gdy piana będzie sztywna, stopniowo dodajemy cukier, cały czas ubijając
  3. Do mieszanki białek i cukru dodajemy mąkę, mieszamy
  4. Odkładamy mikser, a do białkowo-cukrowo-mącznej masy dodajemy połowę wiórków z masłem i delikatnie mieszamy (łyżką), żeby połączyć składniki, ale nie zniszczyć piany
  5. Następnie dodajemy drugą połowę wiórków z masłem i również delikatnie mieszamy
  6. Z uzyskanej masy lepimy kulki wielkości orzecha włoskiego i układamy na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia (autorka oryginalnego przepisu radzi każdą kulkę lekko spłaszczyć)
  7. Blaszkę wstawiamy do piekarnika do rozgrzanego do 170 stopni Celsjusza piekarnika (grzanie od góry i o dołu, bez termoobiegu) na środkową półkę i pieczemy ok 15 minut (u mnie zajęło to nieco więcej czasu, ok 20 minut, trzeba po prostu obserwować kokosanki i wyjąć z pieca, gdy będą miały złoty kolor)
Kokosanki z tego przepisu są chrupiące na wierzchu, a miękkie i lekko ciągnące w środku, niezbyt słodkie.

Smacznego :-)






Słoneczna polenta na początek wiosny

Wczoraj i dziś pogoda w Warszawie jest przepiękna - cały czas świeci słońce, a temperatura przypomina raczej czerwcową niż z początku kwietnia (wczoraj strofowałam Wybranka za wychodzenie z domu w samym podkoszulku, "bo to przecież nie początek czerwca, tylko kwietnia", po czym sama zagotowałam się w kurtce ;-) W takich warunkach aż prosi się, żeby wyjść z domu, więc dania, które wymagają spędzania "przy garach" wielu godzin raczej nie wchodzą w grę. Pomyślałam więc, że wrzucę na bloga przepis na polentę, który zaczerpnęłam z książki pt. "Włoska wyprawa Jamiego", autorstwa Jamiego Olivera. Zanim sięgnęłam po przepis z książki, przekopałam internetowe przepisy, ale jakoś żaden nie budził mojego zaufania - było sporo przepisów przewidujących gotowanie kaszy na mleku lub na bulionie, a wydawało mi się to mało prawdopodobne z uwagi na prostotę kuchni włoskiej (polenta to danie kuchni włoskiej). Na przepisach Jamiego nigdy się nie zawiodłam, stąd taki autor.

Polenta to danie bardzo proste i szybkie w przygotowaniu, neutralna baza, do której (jak do makaronu) można dodać... cokolwiek. Wystarczy ugotować kaszę kukurydzianą z dodatkiem przypraw (u mnie tylko sól i pieprz), masła (a jak!) i parmezanu, a otrzymamy smaczną podstawę do posiłku w pięknym, słonecznym kolorze. Ja polentę podałam w towarzystwie dużej ilości pieczarek pokrojonych w ćwiartki i podsmażonych na maśle z cebulką, solą i pieprzem, do których tuż przed podaniem dodałam świeżą natkę. Innym razem podałam polentę z sosem mięsno-pomidorowym (a la bolognese) - polentę wyłożyłam na głębokie talerze, a na środku kaszy uformowałam dołek, w którym znalazł się sos. Opcji jest naprawdę wiele - zarówno mięsnych, jak i wegetariańskich. Niestety trudno mi wyobrazić sobie wersję wegańską, bo kasza bez dodatku masła i parmezanu jest raczej mdła...

Polenta z przepisu Jamiego Olivera

















Składniki (moim zdaniem taka ilość kaszy może wystarczyć na 4-6 osób, w zależności od wielkości porcji)
  • 250g kaszy kukurydzianej (ja robię z kaszy kukurydzianej marki Sante, bo łatwo ją dostać)
  • 1,5l wody (Jamie podaje 1,7l, ale ja robię z 1,5 i jest ok)
  • 100g masła
  • 130g startego parmezanu
  • sól i pieprz do smaku
Przygotowanie:
  1. Do zagotowanej i osolonej (zaczęłabym od 1/2 łyżki soli, potem można dosolić) wody, wsypujemy kaszę i gotujemy, często mieszając, aż ziarenka zmiękną, a całość osiągnie konsystencję gęstego kleiku (np. kaszy manny podawanej z sokiem, jaką wiele osób pamięta z dzieciństwa) - mieszanie jest ważne, bo inaczej mogą powstać grudki, które sprawią, że kasza nie będzie miała gładkiej konsystencji
  2. Gdy kasza osiągnie docelową konsystencję, zdejmujemy ją z ognia, dodajemy masło i parmezan, a następnie mieszamy aż rozpuszczą się w kaszy
  3. Doprawiamy do smaku solą (tu ostrożnie, bo woda była osolona, a parmezan również zawiera sporo soli) i pieprzem, a następnie - najlepiej od razu (jak zastygnie w garnku, nie będzie gładka po wyłożeniu na talerz) - wykładamy kaszę na talerze i serwujemy z dodatkami
Jeśli nie zjedzie całej kaszy, możecie wylać ją na duży talerz/naczynie żaroodporne i wystudzić. Gdy kasza przestygnie i zastygnie można pokroić ją w kostkę i wykorzystać do kolejnego dania (np. po podsmażeniu na patelni lub jako dodatek do zupy - kiedyś robiło się takie "kluski" z kaszy manny, można analogicznie wykorzystać resztki polenty).

Smacznego :-)

poniedziałek, 27 lutego 2017

Kurczak miodowo-musztardowy

To jest jeden z przepisów, które moja Siostra wyszukała na blogu Kwestia Smaku i który na stałe zagościł w naszym rodzinnym menu. Po Siostrze przepis podchwyciła Mama, w międzyczasie został przekazany jeszcze kilku innym członkom rodziny i znajomym, a ostatnio zagościł również na moim stole. Zaprosiłam na niedzielny obiad moją najstarszą Przyjaciółkę - znamy się od ponad 30 lat, pierwsze wspólne zdjęcie mamy z zabawy choinkowej z 1986 lub 1987 roku, nasi rodzice się przyjaźnili i nadal się przyjaźnią, a my tą przyjaźń dostałyśmy w genach i rozwinęłyśmy - z mężem i kilkumiesięcznym synkiem Dawidem. Jak niedzielny obiad, to musi być kurczak :-) Dla urozmaicenia - w nieco innej odsłonie, w miodowo-musztardowej glazurze.

Przepis, który nieco zmodyfikowałam w porównaniu z oryginałem, jest prosty, składniki ogólnodostępne, a przygotowanie nie wymaga "ślęczenia nad garami". Jedynym uciążliwym elementem jest konieczność zaglądania do pieca od czasu do czasu, przewracania kawałków mięsa na drugą stronę i podlewania ich sosem. Ale efekt końcowy jest tego wart - miękki, soczysty kurczak w słodko-pikantnej otoczce. Ja serwuję z pieczonymi warzywami - pokrojoną w grube słupki marchewką i małymi ziemniakami z dodatkiem oliwy, drobno posiekanego rozmarynu, soli i pieprzu. Jako dodatek do tego dania dobrze sprawdzają się również brokuły z przepisu Wybranka.

Kurczak miodowo-musztardowy




























Składniki (dla 6 osób)
  • 6 nóg z kurczaka (udo z podudziem, czyli tzw. "pałką"; w oryginale są same podudzia)
  • 125ml płynnego miodu
  • 4 łyżki musztardy Dijon
  • 4 łyżki musztardy francuskiej (z całymi ziarenkami gorczycy)
  • 4 łyżki białego octu winnego
  • 2 łyżki oleju słonecznikowego
  • sól i pieprz do smaku
 Przygotowanie:
  1. Miód, oba rodzaje musztardy, ocet i olej wymieszać, a następnie doprawić solą i pieprzem do smaku
  2. Nogi z kurczaka opłukać pod bieżącą wodą, osuszyć i wrzucić do miski (w oryginalnym przepisie jest wskazówka, żeby każdy kawałek mięsa naciąć, niemniej jednak ja nie uważam, że jest to konieczne i nie nacinam)
  3. Do mięsa wlewamy marynatę i nacieramy nią każdą nogę kurczaka, a następnie przykrywamy miskę i wstawiamy ją do lodówki na min. 1 godzinę do schłodzenia i zamarynowania
  4. Po upływie minimum 1h godzinę wyjmujemy mięso z lodówki i przekładamy razem z marynatą do naczynia żaroodpornego
  5. Naczynie wstawiamy do piekarnika rozgrzanego do 200 stopni Celsjusza, grzanie od góry i od dołu, bez termoobiegu, na środkową półkę (w oryginalnym przepisie jest 220 stopni i piekarnik z funkcją grill, natomiast ja wolę korzystać z najzwyklejszej funkcji góra-dół i piec w nieco niższej temperaturze, bo to danie bardzo łatwo spalić z uwagi na sporą ilość cukru w miodzie)
  6. Mięso pieczemy ok 1 godziny (aż mięso będzie miękkie, a skórka złoto-brązowa), obracając nogi co kwadrans i polewając je marynatą/sosem - jeśli mięso zaczyna nabierać zbyt ciemnego koloru, można zmniejszyć temperaturę przesunąć blaszkę na niższą półkę)
  7. Po upieczeniu serwujemy z wybranymi dodatkami, mięso smakuje dobrze również po wystudzeniu, w formie dodatku do sałatki
Smacznego :-)




niedziela, 26 lutego 2017

(Wytrawne) ciasto z kalafiorem

Na zdjęcia tego ciasta trafiłam, szukając na Pintereście inspiracji na urodzinową kolację w stylu bliskowschodnim dla bliskiej znajomej. Gdy je zobaczyłam, wiedziałam, że to jest to. To ciasto powinno się w zasadzie nazywać "ciastem parmezanowo-jajeczny z dodatkiem kalafiora", bo zawiera aż 150g tego sera i 7 jajek. Smakuje trochę jak quiche, ale bez ciasta. Nie jest jednak bezglutenowe - w składzie jest mąka pszenna (tej mąki nie jest dużo, więc na oko wydaje mi się, że można ją bez straty dla smaku i prawdopodobnie konsystencji zastąpić mąką bezglutenową - do wypróbowania). Ciasto ma ładny żółty kolor dzięki dodatkowi kurkumy i intrygującą "dekorację" z krążków czerwonej cebuli. Polecam jako samodzielne danie (można podawać na ciepło lub na zimno) lub jako dodatek np. do jakiegoś mięsnego dania z sosem.

Przepis pochodzi z książki pt. "Cała obfitość", której autorem jest Yotam Ottolenghi, brytyjski szef kuchni pochodzący z Izraela, właściciel kilku knajpek w Londynie. Oprócz tej książki napisał jeszcze trzy inne, w tym "Jerozolima", która jest jedną z najlepszych książek kucharskich, jakie w życiu czytałam - łączy w sobie bogactwo informacji o kulturze kulinarnej Jerozolimy z przepisami na smaczne i apetycznie zaprezentowane dania. Z całego serca polecam tę książkę wszystkim osobom zainteresowanym kulturą (nie tylko kulinarną) Bliskiego Wschodu.

Ciasto z kalafiorem z przepisu Yotama Ottolenghiego























Składniki (na okrągłą blaszkę o średnicy 24 cm):
  • 1 kalafior (ok 450g po obraniu z liści i podzieleniu na różyczki)
  • 1 średniej wielkości czerwona cebula
  • 1/2 łyżeczki drobno posiekanego świeżego rozmarynu (=igiełki oberwane z jednej łodyżki)
  • 2 łyżki oliwy (w oryginale jest 75ml, ale moim zdaniem to za dużo)
  • 7 jajek
  • ok 1/2 szklanki posiekanych świeżych liści bazylii
  • 120g mąki pszennej (w oryginale jest informacja, że powinna być przesiana, ale ja oczywiście nie przesiałam, z lenistwa)
  • 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1/3 łyżeczki mielonej kurkumy
  • 150g startego parmezanu
  • 1 łyżka nasion białego sezamu (ja nie dodałam, bo zapomniałam ;-)
  • 1 łyżeczka czarnuszki (jak wyżej)
  • tłuszcz do natłuszczenia formy
  • sól i pieprz do smaku
Przygotowanie:
  1. Różyczki kalafiora wrzucamy do osolonej (1 łyżką soli) wody i gotujemy do miękkości (, a następnie odsączamy z wody i odstawiamy\
  2. Cebulę obieramy, odkrajamy 4 grube plastry i odkładamy, a resztę drobno siekamy i podsmażamy na oliwie z dodatkiem rozmarynu do momentu, aż cebula będzie miękka, a następnie odstawiamy do wystygnięcia
  3. Wystudzoną podsmażoną cebulę łączymy z jajkami i bazylią, dokładnie mieszamy (ja korzystam z robota kuchennego, ale zwykły mikser też spokojnie da radę)
  4. Następnie dodajemy starty parmezan, mąkę wymieszaną z proszkiem do pieczenia, kurkumą, 1 łyżeczką soli i 1/2 łyżeczki pieprzu, i mieszamy do uzyskania gładkiej masy
  5. Do masy dorzucamy ugotowane różyczki kalafiora i delikatnie mieszamy, żeby ich nie zmiażdżyć
  6. Blaszkę wykładamy papierem do pieczenia (zarówno dno, jak i brzegi), smarujemy tłuszczem i obsypujemy czarnuszką zmieszaną z sezamem (opcjonalnie, bez tych ziarenek ciasto również jest bardzo dobre)
  7. Do tak przygotowanej blaszki przekładamy ciasto, wyrównujemy wierzch i rozkładamy na nim krążki cebuli
  8. Wstawiamy do rozgrzanego wcześniej do 200 stopni Celsjusza (bez termoobiegu), na środkową półkę i pieczemy przez ok 45 min (do suchego patyczka)
  9. Upieczone ciasto wyjmujemy z piekarnika i serwujemy
Smacznego :-)




czwartek, 23 lutego 2017

Faworki cioci Loni

Ciocia Lonia, siostra mojej babci, jest mistrzynią faworków. Co roku w okresie karnawału smaży ogromne ilości tych słodkości - czasami w podstawowej, jak ta, którą zrobiłam ja, a czasami w kształcie różyczek, z wiśniami z własnej roboty przetworów. Ciocia jest też mistrzynią wafli z kajmakiem, który sama gotuje, stojąc godzinami nad garnkiem i cierpliwie mieszając kajmak, oraz drożdżowych ciast pieczonych w piecu kaflowym (mówi, że z piekarnika jej takie dobre nie wychodzą), ale dziś będzie tylko o faworkach.

Faworki to jeden z niewielu rodzajów wypieków, które lubi Wybranek. W związku z tym postanowiłam raz na jakiś czas być dobrą żoną i usmażyć dla niego faworki na Tłusty Czwartek. Poświęcenie zostało przypieczętowane poparzeniem, a więc pamięć o faworkach będzie trwała dłużej niż jeden dzień ;-) Mimo wszystko było warto - przepis jest prosty, przygotowanie nie trwa długo, a efekt miły (nie ma to jak tłuszcz i cukier :-)

Faworki z przepisu cioci Loni




























Składniki (wzięłam 1/2 tego, co podyktowała mi ciocia, bo aż tyle byśmy we dwoje nie zjedli; z tej ilości składników wychodzi ok 40 faworków):
  • 250g mąki pszennej
  • 3 żółtka
  • 4 łyżki gęstej śmietany
  • 1 łyżka spirytusu lub octu
  • olej do smażenia (u mnie był 1 litr słonecznikowego)
  • cukier puder do posypania
Przygotowanie:
  1. Mąkę przesiewamy na stolnicę, na wierzchu górki robimy dołek i wlewamy do niego żółtka, śmietanę i spirytus, a następnie wyrabiamy ciasto (tak robi ciocia, ja wrzuciłam wszystko do misy robota kuchennego i wyrobiłam ciasto w robocie)
  2. Gotowe ciasto powinno być miękkie, elastyczne, wilgotne, ale nie powinno się kleić do rąk
  3. Ciasto dzielimy na porcje (u mnie trzy), nieużywane kawałki chowamy do woreczka foliowego, żeby ciasto nie wysychało
  4. Każdą porcję cienko rozwałkowujemy, tniemy na długie paski, które dzielimy na krótsze
  5. Na każdym krótszym pasku robimy nacięcie wzdłuż, na środku (w sporej odległości od brzegów), a następnie zawijamy jeden koniec, przekładamy przez otwór i wywijamy faworka
  6. Powtarzamy do zużycia całego surowego ciasta
  7. Tak przygotowane faworki smażymy po obu stronach na dobrze rozgrzanym oleju (u mnie w charakterze naczynia do smażenia dobrze sprawdził się wok ;-) porcjami (uwaga, smażą się naprawdę bardzo szybko, trzeba cały czas stać nad patelnią i pilnować, żeby się nie spaliły
  8. Gotowe faworki przekładamy na sitko, a potem na ręcznik papierowy, żeby pozbyć się nadmiaru oleju
  9. Przestudzone faworki oprószamy cukrem pudrem
Smacznego :-)


piątek, 6 stycznia 2017

Pyzy ziemniaczane

Tradycji stało się zadość - w Sylwestra, kolejny rok z rzędu, wraz z Wybrankiem mym uraczyliśmy się "kluchami" :-) To taki nasz zwyczaj kultywowany od 2013 roku, że zamiast balować w jakimś lokalu, wystrojeni w cekiny i usztywnieni lakierem do włosów, przywdziewamy dresy tudzież piżamy, oglądamy "Sylwestra z Dwójką" (nie ograniczamy się do TVP2, dajemy szansę wszystkim kanałom nadającym sylwestrową audycję, ale nazwa pochodzi od tej emitowanej przez program drugi telewizji publicznej) i raczymy się jakąś mączną potrawą, koniecznie ze stosowną omastą. Robiliśmy już kluski kładzione, chinkali i kluski śląskie, na które przepisy znajdziecie na blogu. Były też azjatyckie pierożki z mąki ryżowej gotowane na parze, ale z jakiegoś powodu (nie pamiętam już jakiego) przepis na bloga nie zawitał (o ile dobrze pamiętam, pierożki były całkiem smaczne i nieźle wyglądały, więc może jeszcze kiedyś to danie zrobimy, a przepis znajdzie się pewnego dnia na blogu.

W tym roku stanęło na pyzy ziemniaczane - bez nadzienia, ale za to szczodrze okraszone cebulką podsmażoną z boczkiem wędzonym. Z pyzami mam trudną relację, bo kilka lat temu próbowałam je zrobić i nie wyszły. Była to pewnie moja wina, bo wbrew instrukcjom z przepisy, wykorzystałam świeżo ugotowane ziemniaki (zamiast ugotować je z dużym wyprzedzeniem), a zamiast ugnieść je tłuczkiem lub przepuścić przez praskę do ziemniaków, zrobiłam z nich pure w robocie kuchennym, wskutek czego miały konsystencję gęstego kleju. Miałam wrażenie, że niezależnie od tego, ile mąki bym do nich dosypała, wchłonęłyby każdą ilość, przez co smakowały głównie jak mąka. Drugie podejście zrobiłam w listopadzie ubiegłego roku, żeby uniknąć kolejnej porażki w Sylwestra. Tym razem ugotowałam ziemniaki z odpowiednim wyprzedzeniem i rozdrobniłam je za pomocą praski. Niestety to nie pomogło, bo przepis, z którego korzystałam, okazał się po prostu słaby - mimo, że był to przepis z książki, do której mam pełne zaufanie ("Encyklopedia polskiej sztuki kulinarnej" Hanny Szymanderskiej). Próba była więc nieudana, a w Sylwestra poszłam na żywioł, korzystając z przepisu będącego kombinacją wskazówek znalezionych w różnych źródłach. No i pyzy wyszły :-) Najlepszym potwierdzeniem tego, że wyszły był obraz mojej - zwykle jedzącej jak wróbelek - biorącej dokładki ;-) W tym roku do naszego "Sylwestra z Dwójką" dołączyli bowiem moi znajomi ze studiów: Asia, Basia, Marta i Bartek. Autorką fotografii towarzyszącej temu wpisowi jest Asia (dziękuję! :-)

Pyzy ziemniaczane




















Składniki (dla 4-6 osób, w zależności od apetytu ;-)
  • 1,5kg ziemniaków
  • 3 łyżki mąki ziemniaczanej
  • sól
Przygotowanie:
  1. ziemniaki obieramy
  2. 0,5 kg obranych ziemniaków gotujemy w osolonej wodzie, a następnie dokładnie rozdrabniamy, ugniatając tłuczkiem lub przepuszczając przez praskę do ziemniaków
  3. pozostałą część ziemniaków (surowe) ścieramy na tarce (na drobnych oczkach) lub rozdrabniamy w robocie kuchennym (jak korzystałam z Thermomixa), a następnie odciskamy płyn (chyba najlepiej przez gazę - ja wyścieliłam dno metalowego sitka osadzonego w misce kawałkiem gazy i na to wyłożyłam masę ziemniaczaną, następnie przykryłam wierzch gazą i docisnęłam innym naczyniem z góry, żeby pozbyć się płynu z ziemniaków)
  4. w osobnym, suchym naczyniu łączymy ugotowane i surowe ziemniaki, dodajemy mąkę ziemniaczaną i sól (ja dodałam 1 łyżeczkę), a następnie mieszamy, wyrabiając masę
  5. z masy ziemniaczanej lepimy kulki wielkości dużego orzecha włoskiego
  6. pyzy wrzucamy w partiach liczących po kilka sztuk na gotującą się, lekko osoloną wodę i gotujemy przez 5-6 minut od wypłynięcia na wierzch
  7. podajemy zaraz po ugotowaniu, najlepiej z omastą (u mnie cebulka podsmażona z wędzonym boczkiem na tłuszczu, który wytopił się z boczku)



















Uwaga: Pyzy z tego przepisu najlepiej zjeść na świeżo, nie nadają się do odsmażenia następnego dnia, bo bardzo wysychają w środku, robią wrażenie, jakby były zrobione ze styropianu :-( być może odgrzanie pyz przed wrzucenie ich na wrzącą wodę da lepszy efekt, niemniej jednak podsmażanie odradza.