niedziela, 25 września 2016

(Wybrane) Smaki Izraela

Myśl o podróży do Izraela "zalegała" w mojej głowie od jakiegoś czasu. To "wina" Beaty, mojej koleżanki z pracy, która do Izraela jeździ regularnie i wypowiada się o tym kraju w samych superlatywach. Z natury jestem tchórzem, w dodatku ulegającym stereotypom, więc na początku opowieści Beaty budziły we mnie zdziwienie, że ktoś może chcieć jeździć do tego kraju pozostającego w stanie permanentnej wojny. Z czasem jednak zaczęłam zmieniać zdanie, a im więcej czytałam na temat Izraela (gorąco polecam książkę Polki mieszkającej w Izraelu od ponad 20 lat, Eli Sidi, pt. "Izrael oswojony"), tym bardziej chciałam tam pojechać. Nie bez znaczenia był również fakt, że kolega pracujący w tej samej firmie, co ja i wykonujący podobną pracę do mojej, Izraelczyk z polskimi korzeniami (dziadkowie "wyjechali" z Wrocławia w latach 50-tych), mąż, ojciec 3 dzieci, miłośnik dobrego jedzenia, mieszkający na stałe w Tel-Awiwie, zachwalał to miasto i ten kraj pod wieloma względami. A że mamy dobrą relację, podobne zainteresowania (jedzenie) i poczucie humoru, nie miałam powodów, by mu nie wierzyć. Ziarenko ciekawości zostało zasiane i tak sobie kiełkowało, wiercąc dziurę w mojej głowie, aż ta dziura stała się za duża, żeby udawać, że jej nie ma. Udało mi się przekonać do pomysłu podróży do Izraela mojego Wybranka i w ten oto sposób marzenie zostało zrealizowane :-)

Przed wyjazdem, znajomi, którzy mieli już okazję być w Izraelu, trochę nas przestrzegali przed procedurami bezpieczeństwa na lotnisku, przygotowaliśmy się więc - psychicznie - na ostre przepytywanie i sprawdzanie bagażu. Lecieliśmy izraelskimi liniami lotniczymi, El Al, kontrola rzeczywiście była bardziej szczegółowa niż w przypadku lotów do europejskich krajów czy choćby do Zjednoczonych Emiratów Arabskich (w innych miejscach nie byłam, więc się nie wypowiadam), ale przeprowadzona w sposób bardzo rzeczowy, kulturalny, nienachalny i niepowodujący uczucia dyskomfortu po naszej stronie. Wizę dostaliśmy już na miejscu, na lotnisku im. Bena Guriona w Tel-Awiwie, również bez problemów.  Z lotniska do miasta dostaliśmy się pociągiem, co trwało zaledwie kilkanaście minut. Wyzwaniem okazało się odnalezienie się w mieście po wyjściu z dworca kolejowego, na ulicy był duży ruch, a napisy są po hebrajsku, więc zdecydowaliśmy się na skorzystanie z taksówki, którą dzieliliśmy z osobą, jadącą w podobnym kierunku (to raczej typowy obrazek w Tel-Awiwie, że ludzie dołączają do innych pasażerów, żeby zapłacić mniej). Mieszkaliśmy w wynajętym mieszkaniu (typu studio, znalezione przez booking.com), przy ulicy Bena Yehudy, blisko plaży. Ta część miasta przypomina każde inne spore śródziemnomorskie miasto, na ulicach w zasadzie nie widać osób wyznania mojżeszowego w tradycyjnych strojach, niewielu jest też przechodniów w strojach charakterystycznych dla krajów arabskich - częściej można ich spotkać w najstarszej części miasta, Jaffie.

Większość naszego kilkudniowego pobytu w Izraelu spędziliśmy właśnie w Tel-Awiwie, pojechaliśmy na jeden dzień do Jerozolimy (autobusy do Jerozolimy odjeżdżają z dworca Terminal 2000 co 10-15 minut, podróż trwa ok 1 godziny) i na jeden dzień nad Morze Martwe (do miejscowości Ein Bokek; przez Jerozolimę; podróż trwała ok. 3h w jedną stronę). Izrael bardzo nam się podobał, pozostał duży niedosyt. Jeden dzień na Jerozolimę to zdecydowanie za mało (jest naprawdę dużo do zobaczenia i wydaje mi się, że warto jednak udać się tam z przewodnikiem, żeby - tak jak my - nie marnować czasu na szukanie transportu z dworca autobusowego do starego miasta, bo kilka autobusów miejskich, które rzekomo dowożą na starówkę, nie przyjechało lub na szukanie pierwszej stacji Drogi Krzyżowej biegnącej wzdłuż Via Dolorosa). Jerozolima zrobiła na nas ogromne wrażenie, mnóstwo wąskich uliczek, wzdłuż których biegną stragany, funkcjonowanie obok siebie różnych kultur (zaraz za Ścianą Płaczu, świętym miejscem dla żydów, znajduje się Meczet na Skale, święte miejsce dla muzułmanów), zupełnie inny świat. Coś niesamowitego. Z przeczytanych opisów wynika, że warto pojechać również do Hajfy, kusi też Nazaret i Betlejem, ale szczerze mówiąc stchórzyłam, jak przeczytałam, że aby się tam dostać, trzeba przechodzić przez wojskowe punkty kontrolne. Uznałam, że jednak bezpieczniej będzie pojechać innym razem i z przewodnikiem. Plan jest taki, żeby wrócić do Izraela na kolejną wycieczkę, o ile będziemy mogli sobie na to pozwolić, bo Izrael to bardzo droga destynacja, zarówno dla turystów (nawet Brytyjczycy, przy kursie funta do szekla prawie 6:1, narzekali), jak i dla obywateli/stałych mieszkańców tego kraju.

Mieszkańcy Izraela pochodzą z różnych części świata, są wśród nich m.in. żydzi sefardyjscy (pochodzący z Półwyspu Iberyjskiego) i aszkenazyjscy (pochodzący z Europy Środkowo-Wschodniej), których kultura kulinarna różni się w znacznym stopniu. Koszerność jest ważna głównie dla żydów ortodoksyjnych (według różnych statystyk stanowią ok. 10-20% społeczeństwa), którzy ściśle przestrzegają religijnych nakazów i zakazów dotyczących diety, pozostali Izraelczycy (żydzi świeccy) nie przywiązują do tego aż tak dużej wagi, a większość z nich zupełnie nie przejmuje się tym, czy coś jest koszerne, czy nie. "Im więcej boczku, tym lepiej" - jak powiedział mój znajomy, gdy planował podróż do Polski i prosił, żebym poleciła mu restauracje w Warszawie, na co ja - nieco skrępowana - odpowiedziałam pytaniem o to, czy to powinny być miejsca serwujące koszerną żywność. W Izraelu mieszkają również Arabowie, których zwyczaje żywieniowe wywarły ogromny wpływ na to, co w tym kraju się konsumuje. Spędzając czas głównie w żydowskiej części Tel-Awiwu, miasta nowoczesnego i liberalnego, mieliśmy okazję poznać tylko bardzo mały wycinek kultury kulinarnej tego kraju.

Od jakiegoś czasu staramy się w trakcie wakacyjnych wyjazdów brać udział w lekcjach z lokalnej kuchni. Zaczęło się od Nicei, potem Lizbona, również w Tel-Awiwie udało nam się skorzystać z takiej możliwości. Mieliśmy przyjemność spacerować po bazarze (Carmel)) i próbować różnego rodzaju lokalnych specjałów (humus, ful, burika, burekas, różnego rodzaju pieczywo, falafel), a następnie uczyć się przygotowywania niektórych z nich z Orly Ziv z Cook in Israel. Mieliśmy okazję zweryfikować np. naszą wiedzę na temat przygotowywania hummusu - w domu robiliśmy go zwykle według tego przepisu, natomiast Orly nie dodaje czosnku ani oliwy do tej pasty, oliwą jedynie polewa gotowy hummus. Nauczyliśmy się też robić bardzo popularną w kartach dań warszawskich śniadaniarni szakszukę, wypiekać chałkę czy przygotowywać bardzo ciekawą w smaku sałatkę z palonego bakłażana z pastą sezamową (tahina) i owocami granatu. To, co było w tym kursie wyjątkowe, to to, że Orly zaprosiła nas do siebie do domu na naukę gotowania, gdzie krzątał się jej mąż, a do kuchni raz po raz wpadały córki. Orly nie je mięsa i owoców morza, a więc to, co nam pokazała, bazowało na warzywach, było też jedno danie rybne. Jak sama podkreśliła, jej styl gotowania bazuje na kuchni żydów sefardyjskich, a więc "gefilte fisz" nie serwuje (to danie typowe dla żydów aszkenazyjskich). Jeżeli mówicie po angielsku (lub po hebrajsku) w stopniu umożliwiającym Wam swobodną rozmowę na tematy kulinarne i będziecie mogli pozwolić sobie na sfinansowanie tego kursu (droższy niż większość jednodniowych kursów kulinarnych w Polsce), polecam Wam gotowanie z Orly - można się dużo nauczyć i spędzić kilka (8) godzin w bardzo miłej atmosferze. Przepisy, którymi się z nami podzieliła, na pewno wypróbuję i postaram się zaprezentować chociaż część z nich na blogu.

















Poznawać lokalną kuchnię staraliśmy się również poza kursem. Korzystając z podpowiedzi mojego izraelskiego znajomego oraz rekomendacji z przewodnika Lonely Planet oraz opinii z portalu TripAdvisor, mieliśmy okazję zjeść pyszny humus i falafel (polecamy Falafel Gabay, niekiedy pisany też przez "i", a więc Falafel Gabai), czyli kotleciki z ciecierzycy smażone w głębokim tłuszczu, podawane z różnymi warzywami i sosem na bazie pasty sezamowej, często w picie, sabih (polecamy miejsce, które nazywa się Falafel HaKosem, gdzie "hakosem" oznacza podobno "magika" i wiele osób odnosi się do tego miejsca jako "the magician"), czyli grube plastry bakłażana smażone w głębokim tłuszczu, podawane z jajkiem gotowanym na twardo, warzywami, w picie, czy też szakszukę (polecamy miejsce o nazwie Shakshukia), czyli jajka sadzone na sosie ze świeżych pomidorów, doprawionym aromatycznymi przyprawami. Wszystkie te dania były bardzo smaczne i jeszcze bardziej sycące, w efekcie czego ograniczyliśmy liczbę posiłków do maksimum dwóch dziennie (z trzech w moim przypadku i pięciu w przypadku Wybranka ;-) Do tego świeżo wyciskane soki z pysznych pomarańczy, granatów i innych owoców, oferowane w malutkich sklepikach, których pełno jest na ulicach miasta. No i chałwa. Podobno najlepsza jest ta produkowana przez firmę Halva Kingdom, działającą od prawie 70 lat - stoisko tej firmy znajduje się np. w Sarona Market, czyli na pięknym, nowoczesnym rynku, urządzonym na parterze biurowca, gdzie można skosztować potraw z całego świata. My, trochę przejedzeni falafelami i hummusem, skusiliśmy się tam na zupę ramen ;-)























Szczerze polecam Izrael jako cel podróży, zarówno amatorom jedzenia, jak i osobom zainteresowanym pięknymi krajobrazami (Morze Martwe i otaczająca je pustynia, wraz z kanionami przypominającymi te z Kolorado), historią (czyż to nie kolebka naszej cywilizacji?), religią (nie muszę chyba wyjaśniać) czy po prostu chcących się wygrzać na plaży (aczkolwiek znam tańsze miejsca, w których można to zrobić ;-) I na koniec jeszcze ogromne podziękowania dla Beaty za to, że zachęciła mnie do odwiedzenia tego miejsca - dziękuję. Było dokładnie tak, jak opowiadała - piękne krajobrazy, super pogoda (słońce i 30 stopni w połowie września), bardzo przyjaźni ludzie (w dodatku w większości mówiący po angielsku), luźna atmosfera.
















Moje największe obawy przed wyjazdem do Izraela dotyczyły bezpieczeństwa - z perspektywy czasu muszę przyznać, że przebywając głównie w Tel-Awiwie, nie było się czego bać. Owszem, na porządku dziennym są kontrole z użyciem wykrywacza metali na wejściu do dworców, centrów handlowych, zabytków, oraz widok funkcjonariuszy policji czy żołnierzy spacerujących ulicami miasta z ostrą bronią w ręku, ale po pierwszym szoku szybko przestałam zwracać na to uwagę. Przeczytawszy sporo różnych publikacji na temat Izraela oraz obserwując, jak dużą wagę przywiązuje się do bezpieczeństwa na miejscu, mam takie przekonanie, że "jeżeli żydzi czegoś nie upilnują, to znaczy, że to było nie do upilnowania". Czy w Europie jest bezpieczniej? Wydarzenia ostatnich miesięcy pokazały, że niekoniecznie...

P.S. W sferze kulinarnej mamy sporo do zrobienia, bo - jak powiedział mi znajomy z Izraela - "polskie jedzenie" to tam synonim szarej brei, co zapewne zawdzięczamy niektórym daniom przygotowywanym przez środkowoeuropejskich żydów (jakaś rozgotowana kapusta np.). I ten znajomy, i Orly, mówili, że coraz więcej turystów z Izraela odwiedza Polskę, więc mamy okazję, żeby udowodnić, że polskie jedzenie to zupełnie coś innego, niż im się wydaje. Mamy sporo stereotypów do obalenia, po obu stronach.