piątek, 10 lipca 2015

Smaki Nicei

Wraz z Wybrankiem mym właśnie kończymy naszą drugą wspólną podróż do Nicei. Pierwsza miała miejsce w 2009 roku. Długo debatowaliśmy, kiedy to było, oczywiście nie pamiętaliśmy dokładnie. Ostatecznie udało nam się to ustalić dzięki filmowi "Inglourious bastards", który obejrzeliśmy w jednym z nicejskich kin w trakcie naszego pierwszego pobytu. Z tą wyprawą do kina wiąże się pewna lingwistyczna anegdota. Otóż gdy wydawało nam się, że obejrzeliśmy już wszystko, co w Nicei i jej bliższym czy dalszym sąsiedztwie było do zwiedzenia, i gdy - trochę już zmęczeni ciągłym jeżdżeniem - potrzebowaliśmy bardziej stacjonarnej rozrywki, postanowiliśmy pójść do kina na film w oryginalnej wersji językowej ("la version originel"). Celowaliśmy w film anglojęzyczny i w ten oto sposób nabyliśmy bilety na "Inglourious bastards", licząc, że większość dialogów zrozumiemy, bo to przecież amerykański film. Ci z Was, którzy ten film widzieli, wiedzą, jak bardzo się myliliśmy. Dialogi są w tym filmie są w różnych językach, max połowa po angielsku, reszta głównie po francusku :-) Na szczęście już jako dziecko nabyłam umiejętność odgadywania treści dialogów na podstawie obrazu (po tym, jak z rodzeństwem godzinami oglądaliśmy anglojęzyczne kreskówki na Cartoon Network czy niemieckojęzyczne na RTL2 emitowane w ramach telewizji kablowej, rozumiejąc w zasadzie tylko wyrazy dźwiękonaśladowcze).

Tym razem przyjechaliśmy do Nicei z zamiarem leżenia, a co najwyżej spacerowania, i jedzenia. Plan został zrealizowany, a najfajniejszym punktem programu okazała się "wycieczka spożywcza" ("food tour"), informacje o której znalazłam na stronie nicejskiego urzędu miasta. Wycieczki te organizuje Kelly, pół Francuzka, pół Amerykanka, która na stałe mieszka w Nicei. Wycieczka trwała 3-4h i była to jedna z najlepszych wycieczek, na jakich byłam. Nasza przewodniczka oprowadziła nas po kilku kultowych miejscach na gastronomicznej mapie Nicei, byliśmy m.in. w najstarszej cukierni w mieście (Maison Auer), w której w trakcie pobytów w tym mieście stołowała się brytyjska królowa Wiktoria. Jedliśmy ciasto (słodkie) z boćwiną, której w Nicei rośnie podobno cała masa. Poszliśmy na targ (przy Rue de la Liberte), na którym zaopatrują się lokalni szefowie kuchni, gdzie kosztowaliśmy pysznego, kremowego sera koziego, który "nie walił capem". Zahaczyliśmy też o krytą część targu, gdzie sprzedawane jest m.in. mięso i gdzie znajduje się barek dla sorzedawców i ich klientów. W barku tym raczyliśmy się pastis (anyżowy alkohol, podobny do greckiego uzo) z wodą oraz pissaladerie. Czas spędzony w barku umilił nam jeden z bywalców, odśpiewując hymn Nicei. 



Byliśmy też w winiarni, gdzie próbowaliśmy lokalnego wina stołowego, sprzedawanego na litry z wielkich kontenerów. Pod koniec wycieczki (w zasadzie już najedzeni i napici) poszliśmy na lunch do knajpki Bella Socca na starym mieście, gdzie zaserwowano nam lokalne przysmaki w postaci placków z mąki z ciecierzycy ("socca") oraz małe warzywa nadziewane mięsno-warzywną mieszanką ("petits farcies"). 




Po posiłku mieliśmy jeszcze wykład o tłoczeniu oliwy u lokalnego producenta, a na zakończenie wycieczki zostaliśmy zaprowadzeni do lodziarni, gdzie wytłumaczono nam, na czym polega różnica między "gelato" a "ice cream" ("gelato" robi się z mleka i mniej się miesza, a "ice cream" robi się ze śmietany i dużo się miesza, żeby wtłoczyć powietrze; podobno Włosi mawiają, że "ice cream" to drogie powietrze ;-).



Przez cały czas trwania wycieczki Kelly raczyła nas różnymi opowieściami o nicejskiej kuchni. W związku z tym, że Nicea dłużej była włoska niż francuska, widocznych jest dużo wpływów włoskich (sporo makaronów, pizze, risotta). Z uwagi na warunki pogodowe, trudno jest utrzymać zieloną trawę, a więc i hodowla zwierząt jest ograniczona, a w konsekwencji - mięsa w kuchni nicejskiej jest niewiele. A jeżeli już jest to są to wszystkie ćwiartki, łącznie z piątą. Kelly, która wychowywała się w Nicei, opowiadała, że od dziecka była przyzwyczajona do jedzenia dań z mózgu, ozorków czy wątróbki, a także - gotowanego łba krowy. To podobno delikates... Skoro ubój był taką rzadkością, mieszkańcy Nicei wykorzystywali wszystkie części zwierzęcia. Choć sama podrobów nie lubię i nie jem, uważam, że to mądra filozofia. Mimo, że Nicea leży nad morzem, w tamtejszej kuchni niewiele jest ryb i owoców morza. Kelly tłumaczyła, że to historyczna zaszłość. Kiedyś ludzie ogólnie bali się morza, nie zapuszczali się za daleko od lądu. Większe ryby żyją raczej dalej niż bliżej od brzegu, dlatego połowy nicejskich rybaków ograniczały się do sardynek. Jak dla mnie super, bo za rybami nie przepadam (no chyba, że za kostką z mintaja w panierce autorstwa mojej mamy), a owoców morza w ogólne nie jem. Nicejska kuchnia obfituje natomiast w warzywa, z których mieszkańcy tego miasta są bardzo dumni. Do tego dobrej jakości oliwa z oliwek, której niestety produkuje się w Nicei i okolicach znacznie mniej niż w przeszłości z uwagi na dwie potężne śnieżyce, które w ciągu ostatnich kilkunastu lat zdziesiątkowały sady oliwne. Stare drzewa oliwne (podobno najstarsze takie drzewo w Nicei ma ok 1000 lat, a w Hiszpanii nadal żyje dwukrotnie starszy okaz) połamały się pod ciężarem śniegu. Zasadzono nowe, ale gdy i te przegrały w starciu ze śniegiem, wielu hodowców oliwek sprzedało ziemię i zrezygnowało z upraw.

Jedną z tradycyjnych tutejszych warzywnych potraw jest ratatouille, na który przepis podam w kolejnym wpisie :-) Inną popularną w Nicei potrawą jest "psia kupa", jak poniżej. Zastanowię się jeszcze, czy przepis znajdzie się na blogu ;-)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz