poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Pasta jajeczna z awokado

Pasta jajeczna to jedno z moich ulubionych śniadaniowych dań. Gotowane jajko, majonez, śmietana, ulubione zioła i przyprawy - to tylko baza, którą można urozmaicać dowolnymi dodatkami (np. startym serem żółtym, drobno posiekaną szynką, rzeżuchą).

Pasta jajeczna z awokado to jedno z niewielu, o ile nie jedyne, danie z diety przepisanej mojemu Wybrankowi przez dietetyka*, które na stałe zagościło w naszym jadłospisie. Oczywiście nie obyło się bez modyfikacji ;) W oryginale zamiast majonezu i jogurtu był chudy serek kremowy, który nie smakuje dobrze w połączeniu z jajkiem (wiem, bo sprawdziłam). Dlatego w mojej wersji znalazł się właśnie majonez z jogurtem, a osobom, które nie muszą uważać na kalorie czy cholesterol, polecam mieszankę majonezu ze śmietaną.

*w zaleceniach znalazła się też m.in. sałatka Cezar bez kurczaka, w której słynny sos z majonezu, parmezanu i anchois został zastąpiony jogurtem...

Pasta jajeczna z awokado

Składniki (porcja na 4 kanapki z dużą ilością pasty, dla 2 osób):
  • 1 dojrzałe awokado
  • 2 jajka
  • 1 łyżeczka majonezu
  • 2 łyżeczki jogurtu naturalnego
  • świeże zioła (u mnie natka pietruszki, ale np. szczypiorem również dobrze by się wkomponował)
  • sól i pieprz do smaku
Przygotowanie:
  1. jajka ugotować na twardo i dobrze wystudzić
  2. awokado przepołowić i wybrać miąższ do miseczki
  3. rozgnieść miąższ awokado widelcem
  4. jajka obrać, drobno posiekać i dodać do awokado
  5. majonez wymieszać z jogurtem i dodać do pasty
  6. doprawić solą i pieprzem
  7. posiekane zioła można dodać do pasty albo posypać nimi kanapki z pastą
Polecam na śniadanie :)


niedziela, 29 kwietnia 2012

Szparagi z jajkiem na otwarcie sezonu szparagowego :)

Pierwsze polskie szparagi w tym roku - tak właścicielka budki z warzywami i owocami z bazarku nieopodal mojego miejsca zamieszkania zareklamowała produkt, który nabyłam. Pęczek pięknych, cienkich białych szparagów. W ubiegłym roku zauważyłam, że takie jak powinny być (czyli właśnie cienkie), białe szparagi są tylko na początku sezonu. Potem zwykle można spotkać już raczej tylko takie koły, twarde i łykowate. Korzystam więc póki nie są twarde i łykowate :)

Ten prosty przepis na szparagi można wykorzystać i do białych, i do zielonych szparagów (też były, ale na razie jeszcze nieprzyzwoicie drogie). Dobrze sprawdza się w takie upalne dni jak wczoraj (33 stopni Celsjusza w Warszawie), bo przygotowanie tego dania nie wymaga wielogodzinnego sterczenia przy parujących garnkach i patelniach, z których pryska tłuszcz. 10 minut i mamy fajne danie, np. na lunch.

Szparagi z sadzonym jajkiem

Składniki (porcja dla 2 osób):
  • 1 pęczek szparagów (białych lub zielonych)
  • 1 łyżeczka masła
  • 1 łyżeczka drobno posiekanej natki pietruszki
  • 2 jajka
  • 1 łyżka oliwy
  • sól i pieprz do smaku
Przygotowanie:
  1. szparagi delikatnie myjemy i cienko obieramy - gdy są cienkie, łatwo je połamać (wprawdzie u mnie i tak zostały przecięte na pół, bo z braku przestrzeni do przechowywania powstrzymałam się od zakupu specjalnego garnka do gotowania szparagów (w takim garnku szparagi gotują się w pionie, a ich główki wystają ponad powierzchnię wody); ale przecięłam je na w miarę równe połówki, żeby nie było tak, że mniejsza połowa będzie rozgotowana, a większa niedogotowana)
  2. jeśli mamy białe szparagi - odcinamy końcówkę - ok. 2 cm (bywa twarda i łykowata nawet przy cienkich i świeżych łodygach), w przypadku zielonych szparagów wystarczy 0,5-1cm
  3. jeśli mamy specjalny garnek do gotowania szparagów lub na tyle duży garnek, by całe były zanurzone w wodzie - wrzucamy szparagi do osolonej, gotującej się wody; jeśli mamy mniejszy garnek, przekrajamy każdy szparag na pół i wrzucamy do wrzątku
  4. gotujemy 5-10 min (u mnie wystarczyło 5 minut, bo szparagi były przekrojone), trzeba sprawdzać na bieżąco, czy to już
  5. w międzyczasie mieszamy masło z natką oraz smażymy jajka sadzone na łyżce oliwy
  6. ugotowane szparagi odsączamy z wody, a następnie wrzucamy z powrotem do garnka, w którym się gotowały i dorzucamy pietruszkowe masło, delikatnie mieszając, żeby masło pokryło wszystkie szparagi
  7. gotowe szparagi wykładamy na talerz, a na wierzchu układamy jajko sadzone
  8. doprawiamy solą i pieprzem (wedle uznania)
Sezon szparagowy uważam za otwarty :) Smacznego.

wtorek, 24 kwietnia 2012

Jajek sadzonych ciąg dalszy - tym razem ciasteczka

Po zgłoszeniu do konkursu Blog Kulinarny Roku przepisu na croque madame, pojawił się dylemat - jak wypromować ten przepis wśród moich koleżanek i kolegów z pracy, których chciałam prosić o oddanie głosu na mojego bloga w tym konkursie. I etap (którego hasłem przewodnim były "słodkie, maślane wypieki") był pod tym względem prostszy, bo mogłam po prostu upiec moje ciasteczka z dżemem i zrobić degustację w pracy. Gorzej z tostem z jajkiem sadzonym - przecież nie zaniosę zimnego tosta z zimnym jajkiem do pracy (bo zanim zaniosę będzie zimny/e ;), a w naszej biurowej kuchni nie ma warunków do przygotowywania tego typu frykasów na miejscu. Z pomocą przyszło mi kwietniowe wydanie magazynu KUCHNIA, w którym - kartkując je przed świętami w poszukiwaniu przepisu na te ciasteczka - widziałam ciasteczka stylizowane na jajka sadzone. Wyglądały naprawdę fajnie, a na pierwszy rzut oka  łatwo było się nabrać, myśląc, że to rzeczywiście są jajka. Stanęło na tym, że skorzystałam z tego przepisu przygotowując ciasteczka do pracy, ale serek ricotta i śmietankę kremówkę zastąpiłam serkiem mascarpone, do którego dodałam cukier puder i esencję waniliową. W roli żółtka zastąpiłam morele z puszki brzoskwiniami.

Ciasteczka a la jajka sadzone

Składniki (na ok. 45 ciasteczek wykrajanych zwykła szklanką; podwojona ilość składników w stosunku do oryginalnego przepisu ze strony 43 wydania 4-2012 magazynu Kuchnia):
  • 500g mąki pszennej
  • 460g miękkiego masła
  • 1 szklanka (=170g) cukru pudru + 1,5 łyżki
  • 1 płaska łyżeczka soli
  • 2 łyżeczki esencji waniliowej (w oryginale do ciasta dodaje się kilka kropli esencji, a do kremu sok z cytryny)
  • 250g serka mascarpone
  • 1 puszka brzoskwiń w syropie (w oryginale są morele, ale brzoskwinie łatwiej dostać, a prezentują się równie apetycznie)
Przygotowanie:
  1. masło wyjmujemy z lodówki odpowiednio wcześniej, żeby było miękkie i w temperaturze pokojowej
  2. miękkie masło chwilę ucieramy, do uzyskania konsystencji puszystego kremu (muszę przyznać, że tym puszystym kremem specjalnie się nie przejmowałam - po prostu poucierałam masło przez kilka minut i tyle)
  3. do masła dodajemy 1 łyżeczkę esencji waniliowej i cukier puder, ucieramy na gładką masę
  4. mąkę przesiewamy z solą
  5. do masy maślano-cukrowej dodajemy stopniowo mąkę, cały czas mieszając
  6. wyrabiamy ciasto (otrzymałam konsystencję bardzo miękkiej plasteliny), formujemy je w kulę, owijamy folią spożywczą i wstawiamy do lodówki na godzinę
  7. w międzyczasie dokładnie mieszamy mascarpone z drugą łyżeczką esencji oraz 1,5 łyżki cukru pudru, przykrywamy i wstawiamy do lodówki do schłodzenia i "przegryzienia"
  8. po wyjęciu z lodówki odkrajamy od kuli ciasta kawałki i rozwałkowujemy na placki o grubości 3-5mm i wycinamy kółka (ja wykorzystałam do tego celu szklankę) 
  9. ciasteczka układamy na blaszce do pieczenia wyłożonej papierem pergaminowym - w oryginalnym przepisie blachę z wykrojonymi ciastkami wstawia się do lodówki na 30min, ale ja nie chciałam czekać i od razu po ułożeniu ciasteczek na blaszce wstawiłam je do piekarnika
  10. rozgrzewamy piekarnik do 160 stopni Celsjusza (bez termoobiegu, grzanie od góry i od dołu)
  11. wstawiamy blachę z ciasteczkami i pieczemy ok. 15 min, do lekkiego zrumienienia
  12. upieczone ciasteczka wyjmujemy z piekarnika i studzimy
  13. wstawiamy kolejną partię ciasteczek (u mnie wyszły 3 blachy po 15 ciasteczek)
  14. gdy ciasteczka się pieką i studzą, otwieramy puszkę z brzoskwiniami w syropie, odsączamy owoce i wykrajamy z nich kółka przypominające żółtka jaj
  15. wystudzone ciasteczka smarujemy kremem z serka mascarpone i dekorujemy "żółtkami" z brzoskwiń
Ciasteczka mają piękny maślany zapach i fajnie wyglądają. Smakują dobrze i z kremem oraz brzoskwinią i bez. Są kruche i delikatne (trzeba jeść nad talerzykiem). Smacznego jajka! ;)




niedziela, 22 kwietnia 2012

Croque madame

Croque madame (chrupiąca pani kanapka :) to tost z szynką, serem i sosem beszamelowym rodem z Francji, zwieńczony jajkiem sadzonym. To także moja propozycja w II etapie konkursu "Kulinarny Blog Roku 2012", w którym uczestnicy zgłaszają przepisy na "Jajko na dzień dobry".


Link do mojego przepisu możecie znaleźć tutaj:
http://www.kulinarnyblogroku.pl/przepisy/pokaz/?id=688

Myślałam o zgłoszeniu mojego ulubionego omleta, ale omletów zgłoszono już kilka, a poza tym wydawał mi się mało spektakularny. Wśród rozważanych opcji była również śniadaniowa zapiekanka rodem z Włoch - strata. Strata może składać się z przeróżnych składników, a bazę tworzą zwykle czerstwe pieczywo, ser i wędlina. Tutaj znajdziecie kilka przykładów kombinacji zaliczających się do kategorii "strata". To bardzo fajny sposób na wykorzystanie resztek z wcześniejszych dni.

W końcu stanęło jednak na croque madame. Co o tym sądzicie? Jeśli Wam się podoba i zechcecie wesprzeć moją kandydaturę w konkursie "Blog Kulinarny Roku 2012", będę wdzięczna za Wasze głosy. Czasu na głosowanie jest jeszcze sporo - II etap trwa do końca maja.


Jednocześnie chciałabym podziękować wszystkim osobom, które oddały głos na mój przepis na "Maślane ciasteczka z dżemem", który zgłosiłam w I etapie konkursu. Dzięki Waszym głosom znalazłam się w pierwszej 10 klasyfikacji generalnej, a po przeliczeniu głosów i dodaniu do nich głosów jury, jestem na 14 pozycji po I etapie.

sobota, 21 kwietnia 2012

Smaki Berlina

Moim zdaniem Berlin to nie jest miasto, które zapiera dech w piersiach i rzuca na kolana. Porządek (Ordnung muss sein :), przestrzeń i przemyślana organizacja miasta sprawiają jednak, że ma swój urok, robiąc wrażenie miasta, które po prostu jest przyjazne dla swoich mieszkańców. Jak dowiedziałam się z nagrania, którego słuchałam w trakcie rejsu rzeką Sprewą (Spree), przebiegającą przez Berlin, pod względem powierzchni jest to największe miasto w Europie, zamieszkane przez jedynie 3 mln ludzi (jedynie jak na taką powierzchnię). A 1/3 powierzchni stolicy Niemiec zajmują tereny zielone i woda.

Ze względu na bliskość geograficzną Niemiec i jakieś pojęcie o tamtejszej kuchni, nie spodziewałam się kulinarnych fajerwerków. Zależało mi natomiast na spróbowaniu lokalnych dań, wśród których znajdują się nie tylko sałatka ziemniaczana (Kartoffelsalat), Sauerbraten (pieczeń wołowa marynowana w occie) czy Eisbein (golonka, na którą akurat nie miałam ochoty), ale także Currywurst czy – znany i u nas doskonale – Döner Kebap. W poszukiwaniu przybytków odpowiednich do spróbowania tych berlińskich specjałów kierowaliśmy się wskazówkami z przewodnika Lonely Planet. Korzystamy z przewodników z tej serii od kilku lat i zawsze się sprawdzały. Sprawdziły się i tym razem.

Spędziliśmy w Berlinie 4 dni, próbując po kolei różnych dań czy przekąsek. Pierwszego dnia nastawiliśmy się na Currywurst, czyli kiełbaskę z rożna polaną keczupem i posypaną odrobiną przyprawy curry. Połączenie to jest raczej osobliwe i nie należy do moich ulubionych dań z curry, ale ma swój urok. Kiełbaska, którą pochłonęliśmy w „Konnopke’s Imbiss”, przypominała raczej naszą kiełbasę parówkową niż kiełbasy, jakie zwykle jadamy w Polsce. W „Konnopke’s Imbiss” serwowana jest na papierowych tackach, w towarzystwie frytek z keczupem i/lub majonezem. A do tego obowiązkowo lokalne piwo. Fanką piwa nie jestem nie stałam się nią w Berlinie, ale uznałam, że w takim miejscu i do takiego jedzenia nie wypada się nie napić. Zaznajomiłam się więc z pszenicznym piwem Berliner Kindl, które całkiem nieźle komponowało się z Currywurst. Posiłek spożyliśmy przy wspólnym stole z innymi konsumentami (była też opcja jedzenia na stojąco, przy a la koktajlowych stolikach), po odczekaniu kilku minut w kolejce, która co mniej wytrwalszych kolejkowiczów mogła z góry zniechęcić do czekania. Wśród innych polecanych przez Lonely Planet przybytków swerujących Currywurst były też Curry 36 oraz Witty's, ale były nam nie po drodze (mieszkaliśmy w dzielnicy Prenzlauer Berg).



Wieczorem tego samego dnia próbowaliśmy zjeść kolację w polecanej przez Lonely Planet restauracji serwującej lokalną kuchnię, ale zrobiliśmy błąd, nie rezerwując wcześniej stolika. Była to najstarsza restauracja w Berlinie, o nazwie „Zur letzten Instanz”, istniejąca podobno od 1621 roku. Ale cóż, skończyło się na szybkiej konsumpcji kiełbasek (tym razem podobnych do tych naszych) z rożna w bułce na ryneczku znajdującym się 3 kroki od słynnej wieży telewizyjnej, przy Alexanderplatz. Do „Zur letzten Instanz” już nie wróciliśmy – obraziliśmy się ;)

Drugiego dnia przyszedł czas na kolejny berliński specjał - Döner Kebap. Po sprawdzeniu miejsc polecanych przez Lonely Planet, udaliśmy się do kebabowego baru/restauracji o nazwie „Hisar”, istniejącej od połowy lat 80-tych, którą autorzy przewodnika uznali za jedną z najlepszych kebabiarni w Berlinie. I to był najlepszy kebab, jaki kiedykolwiek jadłam: cieniutkie plastry mięsa z rusztu, kruche i świeże warzywa (nie jakieś tam kiszone surówki) i jeden z trzech sosów do wyboru (ziołowy, ostry lub czosnkowy), a wszystko to w świeżym, chrupiącym chlebku. Nawet Wybranek, który do największych fanów kebabów nie należy, nie narzekał, a nawet dał się sfotografować z kebabem i uśmiechem na twarzy ;) Zdjęcie Wybranka z kebabem pozostanie w naszym prywatnym archiwum, a zdjęcie samego kebaba, bez Wybranka, możecie zobaczyć poniżej. Oprócz "Hisar" autorzy przewodnika Lonely Planet po Berlinie polecają również: "Schlemmerbuffet", "Habibi" czy "Hasir".



Na kolację udaliśmy się do staromodnej knajpki, takiej w stylu „za rogiem”, serwującej tradycyjne, domowe jedzenie - "Schusterjunge". Tworzy ją duży, drewniany bar oraz sala restauracyjna mieszcząca ok. 30 osób. Nauczeni przykładem z poprzedniego dnia, tym razem zrobiliśmy rezerwację przez telefon. Imię mam podobno pochodzenia niemieckiego (od słowa Magd - dziewka), więc nie było problemu z rezerwacją ;) Musiałam wprawdzie kaleczyć niemiecki, bo osoba przyjmująca rezerwację nie mówiła po angielsku, ale jakoś dałam radę (w końcu zdawałam maturę z tego języka i nie wszystko zapomniałam ;). Do wyboru tego miejsca zachęcił nas opis z przewodnika: „restauracje dzielą się na te, które serwują jedzenie turystycznej jakości oraz te, które mają podejście typu ‘obcy niemile widziani’; ta jest inna”. Ok. godz. 20 sala była pełna gości rozmawiających zarówno po niemiecku, jak i w innych językach. Była karta w języku angielskim, a obsługująca nas kelnerka nieźle radziła sobie ze zrozumieniem naszego zamówienia, nawet wtedy, gdy Wybranek poprosił o gotowane ziemniaki zamiast frytek ;) Zjedliśmy porządną kolację (ja Kartoffelsalat + Sauerbraten, Wybranek berliński smalec z wypiekanymi na miejscu bułeczkami i lokalnym twardym serem + Schnitzel ), popitą piwem. Ze względu na bardzo słabe oświetlenie w tym lokalu, nie byłam w stanie wykonać komórką zdjęć, które nadałyby się do zaprezentowania na blogu :( A normalnego aparatu nie miałam śmiałości wyjąć przy stole.

Korzystając z okazji chciałabym zareklamować pierwsze piwo w moim życiu, które mi smakowało. Nazywa się Schultheiss (odmiana Pilsener) i prawie nie jest gorzkie, polecam osobom nie lubiącym zbyt gorzkiego smaku piwa. Choć dla prawdziwych fanów tego napoju może to być profanacja.

Trzeci dzień pod względem jedzeniowym był bardzo ciekawy :) Przemieszczając się z cieszącego się niegdyś złą sławą Dworca Zoo (kto czytał "Dzieci z Dworca Zoo", ten wie dlaczego) w kierunku pałacu Charlottenburg, zahaczyliśmy o fantastyczny przybytek - delikatesy i bistro "Rogacki". Myślę, że tego miejsca właścicielom z pewnością pozazdrościliby bracia Gessler, którzy w swojej warszawskiej restauracji "U Kucharzy" oraz sąsiadującymi związanymi z tą samą rodziną serwują analogiczne jedzenie, tyle że raczej polskie, nie niemieckie czy międzynarodowe. Można tam dostać piękne mięso, świeży chleb i wypieki, wiele różnych gatunków sera, ryby i owoce morza, a także wszelkiego rodzaju wyroby garmażeryjne. O tych ostatnich para Niemców w średnim wieku, którzy pałaszowali śledzie z różnymi dodatkami przy sąsiednim stoliku (wszystko na stojąco, zasiąść można było tylko przy "barze" serwującym owoce morza), wypowiadała się jako "ausgezeichnet" (wyróżniające się, znakomite, wyśmienite). My mieliśmy ochotę na coś ciepłego, więc grzecznie ustaliliśmy się w kolejce do lady, gdzie wydawano ciepłe posiłki. Pół na migi, pół po angielsku dogadaliśmy się z pracownikiem tej części sklepu, odchodząc od lady z Bouletten (połączenie kulki mięsnej i kotleta mielonego), sporą porcją tłuczonych ziemniaków (z dużą ilością masła, a jak ;) i groszkiem z marchewką. I było to pyszne :) Prosty, uczciwy, sycący posiłek. Tym razem udało mi się sfotografować komórką i samo danie, i lokal, aczkolwiek zdjęcia są nieostre (za co przepraszam):








Kolację postanowiliśmy spożyć w miejscu serwującym nieco nowocześniejszą kuchnię. Stosując to kryterium trafiliśmy do "Fellas". W przewodniku wyczytaliśmy, że ta restauracja w sąsiedzkim stylu zatrudnia personel kuchenny, który z powodzeniem mógłby pracować w lokalu serwującym bardziej wyrafinowaną kuchnię. Karta rzeczywiście wyglądała interesująco, szczególnie jej sekcja dotycząca potraw serwowanych sezonowo, z dostępnych akurat produktów. Po obiedzie w "Rogacki" nie byłam bardzo głodna, poprzestałam więc na wyśmienitej - jak się miało okazać - zupie z niedźwiedziego czosnku, serwowanej z foccacią z dodatkiem boczku oraz sałatce z białych szparagów (w Niemczech właśnie zaczyna się na nie sezon) z przepiórczymi jajkami (2) ugotowanymi na półtwardo oraz... truskawkami. Połączenie składników sałatki mogłoby wydać się ryzykowne, ale kombinacja ta, odpowiednio doprawiona, wypadła naprawdę dobrze. Wybranek zdecydował się na zupę z białych szparagów podaną z wędzonym małżem Św. Jakuba oraz steka z mlecznego cielęcia. A do picia tradycyjnie piwko. Pyszna i tym razem lżejsza kolacja. Polecamy :) Zrobiliśmy wcześniej rezerwację, tym razem udało się po angielsku. Zdjęć niestety nie zrobiliśmy.

Ostatniego, czwartego dnia posililiśmy się po prostu w jednej z piekarnio-kawiarni w budynku głównego dworca (Hauptbahnhof). Były sałatki, dla Wybranka dodatkowo kanapka, a dla mnie - wielki berliński precel (Brezel), posypany grubo mieloną solą. W Polsce w niektórych sklepach można dostać precle podobnego koloru, nazywane zdaje się preclami piwnymi, ale nie umywają się one do tych berlińskich, o delikatnym drożdżowym smaku i lekko chrupiącej skórce. Tym razem zdjęcie wykonał Wybranek, swoją komórką.



Polecam Berlin osobom lubiącym jedzenie takie jak to, które opisałam powyżej oraz odpoczynek w mieście - w Berlinie można odpocząć. Miasto to ma też taką zaletę, że - jak na zachodnioeuropejską stolicę - oferuje dobre jedzenie w przystępnych cenach: Currywurst z frytkami 3,5-4,5 EUR, Döner Kebap 3-4 EUR, kolacja w "Schusterjunge" dla dwóch osób z piwem 35 EUR (dla porównania analogiczna kolacja w Marsylii, z winem, ok. 70 EUR), obiad w "Rogacki" z napojami 10 EUR.

środa, 11 kwietnia 2012

Brukselka inaczej niż w przedszkolu ;)

Brukselka to - obok szpinaku i wątróbki - zmora przedszkolaków. Chyba każdy z nas był w dzieciństwie w bardziej lub mniej zdecydowany sposób "przekonywany" przez panie przedszkolanki (lub dbające o zdrowie dzieci babcie, ciocie czy mamy) o zasadności spożywania tych produktów i ich pozytywnego wpływu na zdrowie. Szpinak dorobił się Papaja, który być może przekonał niektórych przedszkolaków do konsumpcji tego warzywa. Wątróbkę można w sprytny sposób przerobić, żeby nie było czuć jej smaku i żeby dzieci ją jadły (mojej mamie raz się udało ;). A brukselka? Chyba nadal nie znaleziono sposobu na jej oswojenie.

Ja nigdy specjalnym wrogiem brukselki nie byłam. Jako dziecko z bardzo dobrym apetytem i dużymi możliwościami konsumpcyjnymi nie marudziłam, widząc te małe kapustki w zupie (w takiej formie widywałam brukselkę najczęściej). W związku z brakiem urazu do brukselki wywołanym przymuszaniem do jej spożywania w dzieciństwie, jako dorosła osoba nie pałam niechęcią do tego warzywa. Mój stosunek do brukselki jest neutralny. A po przygotowaniu poniższego dania z brukselką jestem skłonna stwierdzić, że nawet pozytywny. Polecam to danie, i tym, którzy lubią/tolerują brukselkę, i tym, którzy po latach niechęci zapragną oswoić kulinarne koszmary z dzieciństwa ;)

Brukselka z boczkiem i cebulką

Składniki (porcja dla 1 osoby):
  • ok. 250g surowej brukselki (najlepiej świeżej)
  • kilka plastrów chudego boczku wędzonego
  • 1 mała cebulka (u mnie szalotka)
  • sól, pieprz, świeże zioła do smaku (u mnie tymianek)
Przygotowanie:
  1. brukselkę myjemy i obieramy z wierzchnich listków
  2. umytą i obraną brukselkę wrzucamy do gotującej się, osolonej wody na 5 min
  3. po upływie 5 min odcedzamy brukselkę i polewamy zimną, bieżącą wodą
  4. odsączamy i odstawiamy na chwilę
  5. kroimy boczek, wrzucamy go na suchą patelnię (żeby boczek podsmażył się na tłuszczu, który się z niego wytopi) i podsmażamy przez kilka minut, do zrumienienia
  6. po zrumienieniu boczku zdejmujemy go z patelni i na chwilę odstawiamy
  7. cebulę obieramy i drobno siekamy
  8. na tą samą patelnię, na której podsmażaliśmy boczek, wlewamy 1-2 łyżki oliwy z oliwek i wrzucamy cebulę
  9. gdy cebula będzie już podsmażona, dorzucamy na patelnię brukselkę (którą możemy poprzekrajać wcześniej na pół) i boczek
  10. chwilę razem podsmażamy wszystkie składniki (żeby brukselka się podgrzała), doprawiamy solą i pieprzem, posypujemy ziołami i można jeść :)

W podobny sposób można przygotować również np. bób albo fasolkę szparagową albo ziemniaki. Smacznego :)

Ciekawa jestem, czy brukselka w takiej formie przekona nielubiącej ją osoby...

piątek, 6 kwietnia 2012

Zwykłe ciastka na Wielkanoc?

Najbardziej lubię zwykłe ciastka, takie w stylu herbatników, bez polew, posypek i dodatków. Które się nie roztapiają, nie psują i nie brudzą rąk. Które można chrupać sobie do herbaty, soku czy mleka. Do tego typu ciastek należą m.in. moje ulubione pierniczki w szwedzkim stylu (Pepparkakkor) albo cytrynowe ciasteczka, które właśnie zrobiłam na święta. Przepis jest prosty i może być traktowany jako baza do wariacji na temat tych wypieków. Skórkę z cytryny, którą dodałam, można zastąpić skórką z pomarańczy czy drobno zmielonymi orzechami lub migdałami. Do ciasta można dodać kakao lub esencję waniliową.

Pomysł zaczerpnęłam z przepisu na maślane ciasteczka z najnowszego wydania magazynu KUCHNIA (numer 4-2012, strona 20). W oryginale do ciasteczek dodano ekstrakt waniliowy i ziarenka z laski wanilii. Do Wielkanocy jednak bardziej pasuje mi aromat cytryny, wanilia jest uniwersalna, na każdą okazję, a Wielkanoc to specjalna okazja. A na tę specjalną okazję zrobię zwykłe ciastka ;)

Maślane ciasteczka z cytrynowym aromatem

Składniki (na ok. 50-60 ciasteczek):
  • 330g mąki pszennej (w oryginalnym przepisie jest podane, że powinna to być mąka typ 500, moja była typ 550g)
  • 180g niesolonego masła
  • 170g cukru pudru
  • 1 jajko
  • 1/4 łyżeczki soli
  • skórka starta z 1 cytryny
Przygotowanie:
  1. na ok 1 godz. przed rozpoczęciem przygotowań wyjmujemy masło z lodówki, aby zmiękło i nabrało pokojowej temperatury
  2. miękkie masło łączymy z cukrem pudrem i ucieramy na gładką i puszystą masę
  3. cytrynę myjemy, parzymy wrzątkiem i ścieramy skórkę
  4. do masy dodajemy jajko, sól i startą skórkę z cytryny, dobrze mieszamy
  5. dodajemy mąkę i mieszamy do uzyskania gładkiej masy
  6. ciasto owijamy folią spożywczą i chłodzimy w lodówce przez ok. 1 godz.
  7. po schłodzeniu ciasta odkrajamy kawałki, rozwałkowywujemy na placki o grubości ok. 3-5 mm (im cieńsze tym krócej trzeba je piec)
  8. z placków wycinamy ciasteczka (u mnie w kształcie jajek) i układamy na wyścielonej papierem do pieczenia
  9. rozgrzewamy piekarnik do temperatury 180 stopni Celsjusza (grzanie od góry i od dołu, bez termoobiegu)
  10. wstawiamy blachę z ciasteczkami do piekarnika i pieczemy przez 13-15 min (w zależności od grubości ciasteczek, trzeba je obserwować, żeby zanadto się nie spiekły)
  11. po upieczeniu studzimy ciasteczka i zamykamy w szczelnej puszce lub słoiku - dzięki temu nabiorą fajnego, cytrynowego aromatu, uwolnionego przez skórkę z cytryny
Wystudzone ciasteczka można oczywiście udekorować (lukrem, rozpuszczoną czekoladą, ulubioną posypką, itd.), ale ja wolę je bez dekoracji :)

Smacznych, wesołych świąt, pełnych rodzinnego czy przyjacielskiego ciepła i odpoczynku od codziennego pędu i zgiełku :) No i nie pochorujcie się po Lanym Poniedziałku, bo pogoda ma być średnio kąpielowa ;)

A korzystając z okazji, że to wpis nr 100, czyli jakby na to nie patrzeć - okrągła rocznica, dziękuję wszystkim czytelnikom za odwiedzanie mojego bloga. Będę wdzięczna za dzielenie się Waszymi opiniami, i o samym blogu, i o prezentowanych na nim przepisach, które być może wypróbowaliście lub zamierzacie wypróbować :)

czwartek, 5 kwietnia 2012

Wariacja na temat mazurka mojej babci

Mój ulubiony mazurek to ten, który moja babcia ze strony taty robi od lat: kruchy spód, kwaskowate powidła domowej roboty, duuuużo bakalii, a na to jeszcze polewa czekoladowa. Mimo ogólnego dekoracyjnego przepychu, jedząc ten mazurek nie ma się wrażenia, że z czymkolwiek przesadzono. Wręcz przeciwnie, wszystkie te składniki bardzo dobrze się równoważą - jak podkreślił mój kolega z pracy (autor tego przepisu na pizzę), z którym często wymieniamy się przepisami. Spytał kilka dni temu, czy nie mam przypadkiem jakiegoś sprawdzonego przepisu na mazurek. Nie miałam, ale obiecałam, że wezmę od babci. No i wzięłam, a żeby nie podawać koledze niesprawdzonego (własnoręcznie) przepisu, upiekłam wczoraj mazurkowe tartaletki. No bo nie mogłam przecież niczego nie zmienić w oryginalnym przepisie ;)

Mazurkowe tartaletki

Składniki (na 24 tartaletki o średnicy ok. 5-6 cm):
  • 250g margaryny do pieczenia ciast (u mnie jedna kostka margaryny Kasia)
  • 2 szklanki (ok. 350g) mąki pszennej (ale nie krupczatki) + odrobina do oprószenia foremek
  • 1 szklanka (ok. 170g) cukru pudru
  • 4 żółtka
  • 1 słoiczek (u mnie 290g) powideł śliwkowych lub innej kwaskowatej marmolady (np. pożeczkowej lub malinowej)
  • ulubione bakalie (u mnie z mieszanki suszonych owoców i orzechów)
  • ulubiona polewa do ciasta lub tabliczka czekolady
Przygotowanie:
  1. margarynę wyjąć z lodówki na ok 1 godz. przed rozpoczęciem przygotowywania ciasta, aby zmiękła, osiągając temperaturę pokojową - odkładamy mały kawałek margaryny do wysmarowania foremek
  2. do miękkiej margaryny dodajemy cukier puder i ucieramy na gładką, puszystą masę (można wykorzystać do tego celu mikser lub robot kuchenny)
  3. do masy dodajemy stopniowo żółtka, cały czas mieszając
  4. na koniec stopniowo dodajemy mąkę
  5. zagniatamy ciasto (powinno mieć konsystencję miękkiej plasteliny), owijamy je w folię spożywczą i chłodzimy w lodówce przez ok 1 godzinę
  6. foremki do tartaletek natłuszczamy odłożoną margaryną i lekko oprószamy mąką
  7. piekarnik rozgrzewamy do temperatury 160-170 stopni Celsjusza, grzanie od góry i od dołu, bez termoobiegu
  8. wyjmujemy ciasto z lodówki i wyklejamy nim foremki
  9. dno każdej tartaletki wylepionej ciastem nakłuwamy widelcem
  10. wstawiamy foremki do rozgrzanego piekarnika i pieczemy do uzyskania złotego koloru, przez ok. 20 min
  11. po upieczeniu studzimy tartaletki, a następnie smarujemy ich wierzchy powidłami śliwkowymi
  12. na warstwie powideł układamy bakalie
  13. wierzch każdej tartaletki polewamy ulubioną polewą lub rozpuszczoną czekoladą (u mnie mleczna)
  14. odstawiamy do zastygnięcia polewy

Mazurkowe tartaletki są praktyczne (nie trzeba kroić na kawałki, łatwo zapakować na wynos ;) i efektowne. Jak podkreśla babcia, dobrze się przechowują (tj. nie zepsują się z dnia na dzień) i nie trzeba trzymać ich w lodówce. Niewątpliwą zaletą mazurkowego ciasta z tego przepisu jest też to, że ciasto jest zwarte, ale miękkie, spokojnie można pokroić je nawet tępą łyżeczką. Nie rozpada się. Polecam :)


Z tego samego przepisu można zrobić klasyczny mazurek, w kształcie prostokąta (lub innym dowolnym). Wówczas po wyjęciu schłodzonej masy z lodówki, rozwałkowujemy ją lekko lub - podobnie jak w przypadku tartaletek - wyklejamy ciastem blachę do pieczenia ciasta. Ciasta z podanej powyżej ilości składników wystarczy na taką klasyczną blachę, o rozmiarach 32 na 23 cm). Prostokątny mazurek pieczemy w tej samej temperaturze co tartaletki, ale nieco dłużej, ok. 30-35 min, ze względu na większą powierzchnię.

niedziela, 1 kwietnia 2012

Maślane ciasteczka z dżemem na konkurs

Po namowach ze strony mojej najlepszej przyjaciółki, postanowiłam wziąć udział w konkursie "Kulinarny blog 2012". Konkurs trwa w zasadzie cały rok, składa się z kilku etapów, a w każdym z nich blogerzy mają inne zadanie do wykonania. Pierwszy etap (zadanie) to słodkie maślane wypieki.

Dzięki mojemu wrodzonemu brakowi zorientowania o konkursie dowiedziałam się dość późno (tydzień temu), po czym przez zastanawiałam się, jaki przepis powinnam zaproponować. Pierwsza myśl była taka, żeby zrobić po prostu muffiny z masłem. Ale co to za wyzwanie, skoro ciągle robię muffiny? No więc zaczęłam poszukiwania odpowiedniego przepisu. Przepisu na słodki wypiek na bazie masła, raczej prosty i dobrze prezentujący się na zdjęciu. W poszukiwaniu inspiracji przeszukałam swoje przepisy, foodgawker.com i moje ulubione blogi kulinarne. Ostatecznie stanęło na maślanych ciasteczkach z dżemem, idealnych do herbaty (wiem, bo próbowałam :).


Jeśli przypadły Wam do gustu, będę wdzięczna za oddanie głosu na mój blog. A jeśli nie - być może spodoba Wam się inny przepis, z innego bloga, i zechcecie wesprzeć innego uczestnika - też dobrze :)
Aby zagłosować na mój przepis i mojego bloga, wystarczy wejść na stronę internetową:
http://www.kulinarnyblogroku.pl/przepisy/pokaz/?id=613
...i kliknąć "Głosuj" (czerwony przycisk po prawej stronie). Zostaniecie poproszeni o podanie Waszego adresu e-mail, na który zostanie wysłana wiadomość z prośbą o potwierdzenie oddania głosu. Głosowanie na przepisy z pierwszego etapu (zadania) trwa do 9 kwietnia.

Bardzo dziękuję za wszystkie głosy oddane na mojego bloga.