niedziela, 30 października 2011

Dyniowe muffiny, razy dwa

Dynia występuje w wielu odmianach, taka typowa pomarańczowa ma piękny kolor, za to prawie nie ma smaku. Ma za to dużą zawartość wody, dzięki czemu idealnie nadaje się do wypieków, jakło składnik nadający ciastom wilgotności.

Dopóki  rok temu nie zaczęłam ekspertymentować z dynią w kuchni, kojarzyła mi się głównie ze świętem Halloween, które zdaje się zyskuje coraz szersze grono zwolenników w naszym kraju. Od znajomych, którzy mają dzieci w wieku szkolnym, słyszę, że w szkołach (nawet publicznych) organizuje się konkursy na najładniejszą halloweenową dynię, a puby i kluby organizują okolicznościowe imprezy. Zdania są zdaje się podzielone - jedni sądzą, że to kolejny, niegroźny zwyczaj zaimportowany z USA, inni są zaciętymi przeciwnikami obchodzenia tego święta w Polsce. Moim zdaniem to kolejna popkulturowa akcja, pretekst dla tych, którzy potrzebują powodu, żeby urządzić przebieraną imprezę (jakby nie można jej było urządzić bez pretekstu ;). Wydrążonej dyni raczej bym na swoim balkonie nie postawiła, tak jak nie postawię plastikowago renifera ze świecącym nosem z okazji Bożego Narodzenia ;)

Nie twierdzę jednak, że jestem zupełnie odporna na halloweenowe szaleństwo ;) Dowód? Jakiś czas temu nabyłam papilotki do muffinów w halloweenowe wzorki z zamiarem upieczenia dyniowych muffinów pod koniec października. Jak postanowiłam, tak zrobiłam, po czym zmusiłam do degustacji moje koleżanki i kolegów z pracy. A później także rodzinę. W sumie w ciągu ostatnich 3 dni upiekłam z 50 sztuk muffinów :)
Robiłam je na bazie dwóch przepisów - mojego ulubionego i wielokrotnie wypróbowanego bazowego przepisu na słodkie muffiny oraz nowego przepisu, w którym do ciasta nie dodaje się tłuszczu, a dynia występuje w towarzystwie syropu klonowego.


Sprawdzony przepis jak zwykle się sprawdził, natomiast ten nowy...cóż, tutaj sprawdziła się stara prawda o tym, że tłuszcz jest nośnikiem smaku. Muffiny bez tłuszczu nie tylko gorzej smakowały, ale także bardzo przywarły do papilotek i ich zjedzenie bez podarcia papierka było trudne. Prezentuję jednak obydwa przepisy, jeden z dumą, drugi - ku przestrodze ;)

Muffiny dyniowe z korzenną nutką
[ze sprawdzonego przepisu na słodkie muffiny; są podwójnie dyniowe, bo oprócz miąszu dyni dodaję do nich również pestki z dyni]


Składniki (na mniej słodkie muffiny, której jak na powyższym zdjęciu można serwować na śniadanie w towarzystwie masła i miodu):
  • 300g mąki pszennej
  • 110g cukru
  • 1 op. cukru waniliowego (tzw. duża porcja)
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1 łyżeczka sody oczyszczonej
  • 1,5 łyżeczki mieszanki przypraw do piernika (można ją kupić chyba w każdym supermarkecie)
  • 1-1,5 szklanki dyni startej na tarce
  • 1 jajko
  • 180ml jogurtu naturalnego
  • 125ml oleju słonecznikowego
  • prażone pestki słonecznika do dekoracji
Przygotowanie:
  1. Piekawnik nagrzać do 180 stopni Celsjusza, bez termoobiegu
  2. W jednej misce wymieszać mąkę, cukier, cukier waniliowy, proszek do pieczenia, sodę i mieszanki przypraw do piernika
  3. W drugiej misce wymieszać jajko, jogurt i olej
  4. Połączyć obie masy i dobrze wymieszać
  5. Dodać starty na tarce miąsz dyni, dobrze wymieszać
  6. Do zagłębień w blaszcze do pieczenia muffinów przełożyć ciasto (wcześniej albo wyłożyć je papilotkami, albo wysmarować tłuszczem), do 2/3 wysokości
  7. Każdą porcję ciasta posypać po wierzchu pestkami dyni
  8. Wstawić do pierkanika, piec 25 min
  9. Po upieczeniu wystudzić i dopiero po wystudzeniu konsumować :)

Muffiny dyniowe z syropem klonowym
[dla odważnych ;)]

Przepis pochodzi z bloga Dorota Smakuje - można znaleźć go tutaj.

Co zmieniłam w stosunku do oryginalnego przepisu (być może to, że efekt mnie nie zachwycił, jest właśnie skutkiem tych zmian, ale jakoś trudno mi w to uwierzyć):
- dodałam więcej syropu klonowego - zamiast 5 łyżek, 10 łyżek (spróbowałam surowego ciasta i wydało mi się zupełnie niesłodkie; ostatecznie muffiny ze zwiększoną ilością syropu też nie były jakieś bardzo słodkie, pytanie więc, jak smakują z 5 łyżkami...)
- zamiast orzechów włoskich dodałam orzechy laskowe w całości (żeby osiągnąć efekt otoczenia orzechowej kuleczki przez słodkie ciasto, coś na wzór mlecznej czekolady)
- dodałam polewę z roztopionej białej czekolady z waniliową nutką (marki Lindt) - zrobiłam to po spróbowaniu pierwszego muffina z tego przepisu, uznałam, że jest słaby i że uratować go może tylko czekolada ;) (w związku z tym wyszła dość absurdalna efemeryda - bez tłuszczu, ale za to z polewą z mlecznej czekolady)

Udanych dyniowych wypieków :) (byle nie z powyższego przepisu :P)

czwartek, 27 października 2011

Chili con carne

Chili con carne oznacza po prostu „chili z mięsem”. Skład i przygotowanie tej potrawy jest równie proste jak rozszyfrowanie znaczenia jej nazwy. To smaczne, sycące danie jednogarnkowe, wywodzące się z kuchni Tex-Mex (teksańsko-meksykańskiej), to idealna propozycja na posiłek dla rodziny lub przyjaciół. Można je podawać z pieczywem (np. z moją ulubioną bagietką ;), ugotowanym na sypko ryżem lub z tortillami. Dobrze wypada również w towarzystwie guacamole (salsa na bazie awokado i soku z limonki; występuje w różnych odmianach, w których do bazy dodaje się np. pomidory, chili, cebulę).

Robiłam to danie kilka razy i o ile nie doprowadzimy do przypalenia mięsa lub nie dodamy za dużo przypraw, nie ma chyba szans, żeby nie wyszło :) Większość składników jest łatwodostępna. No, może poza mielonym kminem rzymskim (kuminem), który ciężko dostać w osiedlowych sklepikach, a nawet w supermarketach. W polskich sklepach zwykle występuje w formie ziarenek (podobnych do kminku), ale ten problem pomoże rozwiązać moździeż lub inne narzędzie, które umożliwi przekszałcenie formy kuminu z ziarenek w pył (może blender?). Bez trudu można kupić mielony kumin w sklepach internetowych z przyprawami. Przyda się nie tylko do przygotowania chili con carne, bo jest również składnikiem wielu potraw azjatyckich. A więc to „must have” dla miłośników potraw z różnych części świata. Pewne problemy możecie napotkać również z kupieniem świeżej kolendry – nie wszędzie i nie zawsze jest, ale jeżeli będziecie celowali w hiper i supermarkety czy bazarki, powinniście ją dostać. Świeża kolendra nie jest niezbędna w tym przepisie (niektórym osobom może wręcz nie smakować z uwagi na trochę... mydlany – w mojej ocenie - smak), ale jest bardzo miłym dodatkiem. Świeżej kolendry nie można niestety zastąpić suszoną, bo suszona – podobnie jak w przypadku większości innych ziół – nadaje potrawie inny aromat niż świeża.

Przygotowując to danie, korzystam zwykle z przepisu z bloga Kuchnia Smaku – nie trzymam się go jednak w 100%, niektóre elementy zmodyfikowałam.

Chili con carne

Składniki (dla 3-4 osób)
  • 500g chudej mielonej wołowiny (można taką paczkowaną po 450-500g w supermarketach; wybierajcie znane marki, nie kupujcie mięsa mielonego z marką hipermarketów, bo nie wiecie, co tam tak naprawdę dodano, ani w jakim stanie było mięso zanim zostało zmielone; ja zwykle kupuję paczkowaną mieloną wołowinę marki Olewnik)
  • 1 duża czerwona papryka
  • 1 duża cebula (taka najzwyklejsza)
  • 2 ząbki czosnku
  • 1 puszka pomidorów
  • 1 puszka czerwonej fasoli Kidney
  • ½ łyżeczki mielonej papryki chili
  • 1 łyżeczka suszonego oregano
  • 1 łyżeczka kminu rzymskiego (kuminu) w proszku
  • sól i pieprz do smaku
  • 1 doniczka świeżej kolendry (najlepiej kupić i od razu zużyć, nie może za długo stać w domu, bo szybko więdnie)
Przygotowanie:
  1. cebulę i czosnek obrać i drobno posiekać, podsmażyć na 1 łyżce oliwy
  2. na patelnię z cebulą i czonskiem dodać chili, oregano i kmin rzymski, wymieszać i chwilę razem podsmażyć
  3. dodać mielone mięso i smażyć kilka minut, mieszając, żeby nie przywarło
  4. paprykę umyć i pokroić w kostkę
  5. fasolę odsączyć z płynu (płyn się nie przyda, można wylać)
  6. do mięsa dodać całą puszkę pomidorów (sok też), wymieszać i poddusić ok. 5 min
  7. dodać paprykę i poddusić przez kolejnych 5 min
  8. na koniec dodać fasolę i chwilę wszystko razem poddusić (2-3 min, jeśli będziemy dusili za długo, fasola nam się rozpadnie)
  9. przed podaniem doprawić do smaku solą i pieprzem, a jeżeli ktoś lubi ostrzejsze dania – także dodatkową porcją chili (ja zwykle poprzestaję na ½ łyżeczki, bo moja tolerancja ostrości jest raczej ograniczona)
  10. po przełożeniu na talerz posypać po wierzchu posiekaną kolendrą (może być posiekana byle jak ;)
Chili con carne sprawdza się szczególnie dobrze w jesienno-zimowych warunkach pogodowych. Rozgrzewa zźiębniętych, przywołując ciepłe skojarzenia, szczególnie tym konsumentom, który mieli okazję zwiedzić Meksyk. Smacznego!

środa, 26 października 2011

Mus czekoladowy z przepisu Wybranka

Zgodnie z wcześniejszą zapowiedzią publikuję niniejszym trzeci akt tragedii pt.”Sobotnia kolacja w przyjaciółmi”. Tym razem w roli pierwszoplanowej wystąpi mus czekoladowy, a rolę reżysera, scenarzysty i narratora przejmie mój Wybranek. Do rzeczy.

Mus czekoladowy (mousse au chocolat) to deser odkryty w trakcie naszych wspólnych podróży kulinarnych. Rzecz działa się w Nicei, w pewnej pizzerii, do której zawitaliśmy znudzeni ciągłym objadaniem się typowymi daniami kuchni prowansalskiej ;) Towarzyszyli nam niemieccy emeryci i włoscy urlopowicze w nieemerytalnym wieku. Niemcy zawitali tam pewnie z ostrożności, a Włosi zwykle stołują się ze włoskich knajpach, nawet podczas zagranicznych wojaży i nawet w Prowansji, której kuchnia nie ustępuje ich rodzimej. Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu, po konsumpcji pizzy Wybranek zamówił deser. U podłoża tego zdziwienia leżał fakt, że w owym czasie (2009 rok) Wybranek nie był entuzjastą słodyczy (z czasem – pod moim wpływem oczywiście – przekonał się, że słodycze są jednak fajne ;). Nie tylko zamówił deser, ale nawet zjadł go ze smakiem. W tych okolicznościach zaczęło się jego zainteresowanie musem czekoladowym.

Przygodę z tym deserem kontynuował po powrocie z tamtych wakacji, wypróbowując różne przepisy w dążeniu do znalezienia tego jedynego. Pierwsza próba samodzielnego przygotowania tego deseru zakończyła się uzyskaniem czegoś o konsystencji czekoladowej cegły, którą spokojnie można byłoby uśmiercić każdego współbiesiadnika ;) Wybranka to jednak nie zniechęciło. Właściwą metodę przyrządzania musu opracował, posiłkując się m.in. wskazówkami Julii Child, choć ostateczna wersja przepisu polecanego przez Wybranka różni się niecood przepisu Julii.

Mus został wielokrotnie już zaserwowany rodzinie i przyjaciołom, zyskując sobie wielu wiernych fanów. Należy do nich B., która już jakiś czas temu zasugerowała, że dawno nie jadła musu i że przydałoby się jakieś zaproszenie na kolację z musowym deserem. Wybranek publicznie (na Facebooku) zobowiązał się do przygotowania tego deseru przy najbliższej okazji, oszczędzając mi w efekcie rozterek typu „Co podać na deser?”. Jak obiecał, tak zrobił i przygotował mus na moją sobotnią kolację z przyjaciółmi J


Tyle gwoli wstępu. Oddaję głos Wybrankowi (tym razem bez kursywy oznaczającej cytat, bo kursywę gorzej się czyta, a czytania będzie co niemiara ;).

Składniki:
  • Ciemna czekolada, z co najmniej 70-proc. zawartością kakao (ja zawsze używam czekolady Lindt 85 proc.)
  • Jajka
  • Masło (masło o 83-proc. zawartości tłuszczu, niesolone, a nie jakieś nie wiadomo co)
  • Sok z pomarańczy
  • Świeża mięta
Utensylia:
  • Trzy miski, najlepiej aluminiowe
  • Rondelek lub niewielki garnek do podgrzania wody
  • Naczynie z zimną wodą, ewentualnie zlew który możemy po napuszczeniu wody zatkać korkiem
  • Mikser/blender
  • Lejek lub obcięta końcówka butelki PET (np. po dużej wodzie mineralnej) lub rękaw cukierniczy
Generalne proporcje
- ile czekolady, tyle masła
- ile tabliczek czekolady, tyle jajek x 2
- ile tabliczek czekolady, tyle połówek pomarańczy
- ile tabliczek czekolady, tyle szklanek cukru/2

Porcja dla 3-4 osób
  • 1 tabliczka ciemnej czekolady (100 g)
  • ½ kostki masła (100 g masła)
  • 2 jajka
  • ½ pomarańczy
  • ½ (może być ¾, jeśli ktoś woli bardziej niż mniej słodkie desery) szklanki cukru + jedna łyżka cukru, którą dodamy do ubijanych białek
  • odrobina soli (na oko ½ szczypty)
  • świeża mięta
Przygotowanie:
  1. Kruszymy czekoladę na mniejsze kawałki, kroimy masło na mniejsze kawałki i wrzucamy razem do miski
  2. Na kuchence stawiamy rondel wypełniony do 1/3 wysokości wodą i czekamy aż woda będzie lekko bulgotała (w języku angielskim jest takie określenie „simmer”, które oddaje stan, do którego ta woda powinna być doprowadzona; w języku polskim odpowiednika tego słowa niestety chyba nie ma)
  3. Na rondlu z lekko bulgocącą wodą stawiamy miskę z pokrojoną czekoladą i pokrojonym masłem (UWAGA: dno miski nie może być zanurzone w wodzie)
  4. Mieszamy, aż masło i czekolada całkowicie się rozpuszczą i utworzą jednolitą masę. Następnie odstawiamy uzyskaną w ten sposób masę w chłodne miejsce (balkon świetnie jako pełni tę rolę, szczególnie jesienią ;)
  5. Jajka rozdzielamy – do jednej miski wbijamy białka, do drugiej żółtka.
  6. Z połówki pomarańczy wyciskamy sok i wraz z ½ szklanki cukru dodajemy do żółtek.
  7. Żółtka z cukrem i sokiem stawiamy na rondel z bulgocącą wodą i energicznie mieszamy, najlepiej trzepaczką do jajek – uzyskana masa musi być jednolita i przypominać majonez, powinna stracić nieco żółty kolor na rzecz białego.
  8. Zdejmujemy miskę z wody i - nie przerywając mieszania - wstawiamy do zlewu (lub większego naczynia) napełnionego zimną wodą - chodzi to, by masa się schłodziła; jednocześnie cały czas mieszamy jajeczną masę
  9. Gdy masa się schłodzi (co sprawdzamy wkładając palec do masy – gdy nie czujemy ciepła, to znak, że jest wystarczająco schłodzona), dodajemy ją do czekolady z masłem (która też już jest chłodna) Mieszamy chwilę i odstawiamy.
  10. Do białek dodajemy pół szczypty soli i ubijamy. Gdy są już trochę ubite, ale jeszcze nie sztywne, dodajemy łyżkę cukru i drobno posiekaną miętę – 7-10 dużych liści. Ubijamy dalej, na sztywno. 
  11. Po ubiciu i doprawieniu białek mieszamy je stopniowo z przygotowaną wcześniej masą czekoladową. UWAGA: najpierw wrzucamy 1/3 ubitego białka do czekolady i energicznie mieszamy na jednolitą masę; potem kolejną jedną trzecią i ostatnią. Lepiej nie wrzucać całego białka naraz, bo będą kłopoty z wymieszaniem.
  12. Gdy już mamy jednolitą masę, rozlewamy ją do szklanek lub pucharków - najlepiej przy pomocy rękawa cukierniczego, ale świetnie się też sprawdza obcięta butelka PET (Magda rekomenduje wykorzystanie buletki po dużej wodzie mineralnej ;).
  13. Po przełożeniu masy do szklanek/pucharków, przykrywamy je folią aluminiową i wstawiamy na min. 3 godziny do lodówki. Mus może stać w lodówce max 2-3 dni.
  14. Przed podaniem można udekorować mus, układając na wierzchu świeże liście mięty lub skórkę pomarańczową.


    Mus z przepisu Wybranka jest aksamitny, mocno czekoladowy, pyszny. Nie ma się co bać, że jest tuczący, bo jest bardzo sycący i naprawdę trudno jest zjeść więcej niż 1 porcję (a wielkość porcji można przecież kontrolować przy przekładaniu masy do szklanek czy pucharków) ;) Polecam!

    wtorek, 25 października 2011

    Tarto-tort na spóźnione urodziny B., czyli tarta limonkowa według A.

    Opowieść o sobotniej kolacji z przyjaciółmi nie skończy się na jednym wpisie, poświęconym wołowinie po burgundzku. Będzie to tragedia w kilku aktach, na oko w trzech. Danie główne opisane, dziś kolej na jeden z 2 deserów, a w kolejnym wpisie - trzecim akcie - będzie drugi deser.

    Skąd 2 desery? Stali czytelnicy tego bloga zapewne w mig stwierdzą, że ma to związek z moim wrodzonym łakomstwem ;) O ile wrodzonego łakomstwa się nie wypieram, to tym razem chodziło o coś innego. Jedna z uczestniczek sobotniej kolacji miała urodziny... miesiąc temu... ale że w owym czasie się urlopowałam, pozostałe 2 członkinie bandy drombo (A. i M.) uznały, że imprezę trzeba przełożyć, bo beze mnie to nie to samo ;) W tym miejscu muszę wspomnieć, że od lat kilku konsekwentnie organizujemy spotkania urodzinowe w gronie naszej bandy (do którego czasami dołączają Narzeczony A. i/lub mój Wybranek). Takie spotkanie zwykle wiąże się ze wspólnym przygotowaniem posiłku dla osoby mającej akurat urodziny, wręczeniem prezentu oraz (wy)piciem za zdrowie i długowieczność jubilatki. Bardzo miła tradycja :)

    Impreza urodzinowa B. została więc przełożona na 22 października i połączona z moją pourlopową kolacją (to kolejna miła tradycja - pourlopowe spotkania tematyczne, w trakcie których uskuteczniana jest degustacja przysmaków z miejsca, w którym któraś z nas akurat się urlopowała, oraz pokaz zdjęć). B. o niczym nie wiedziała, ale zastanawiam się, czy jej podejrzeń przypadkiem nie wzbudziło nadzwyczaj punktualne pojawienie się A. i M. - prawie nigdy się nie zdarza, żeby A. i M. przybyły na miejsce spotkania wcześniej niż B. A. i M. rzeczywiście przybyły o czasie (a nawet przed czasem), w eskorcie narzeczonego A., przynosząc dary, wśród których był tarto-tort, czyli tarta limonkowa przygotowana przez A.

    Tarta wjechała na stół w porze deseru, a towarzyszyło jej białe, wytrawne wino musujące (prawdziwe francuskie szampany będą na 30-te urodziny ;). Obok muffinów tarta limonkowa to najbardziej popisowy deser A., która zgodziła się podzielić ze mną i czytelnikami mojego bloga przepisem na ten deser. Deser jest pyszny (słodki i kwaskowaty zarazem, a dodatkowych wrażeń smakowych dostarcza spód z lekko słonawych ciasteczek Digestive; masa ma fajną konsystencję, przypominającą puszysty sernik), niezbyt skomplikowany i nie za bardzo czasochłonny. Co ważne, nie trzeba wyrabiać ciasta na spód, robi się je właśnie z tych ciasteczek. Warto go wypróbować, bo efekt jest naprawdę fajny :)

    Oddaję więc głos autorce tarto-tortu, która wyszperała przepis na ten deser w magazynie Kuchnia nr 3/2011 i zmodyfikowała go zgodnie z własnymi upodobaniami.

    Tarta limonkowa według A.

    Składniki: 

    1. Na spód:
    • 1 opakowanie herbatników Digestive (komentarz A.: „może być niecałe opakowanie, bo zawsze zjadam 2-3 ciastka” ;)
    • ½ szklanki obranych pistacji (komentarz A.: „w oryginale są prażone orzechy pinii; przy obieraniu pistacji zazwyczaj obieram/czyszczę je ze skórki, ale nie jakoś psychopatycznie dokładnie :) chodzi o to, żeby pozbyć się z nich soli, bo jeszcze nie udało mi się kupić niesolonych”)
    • ½ kostki masła (100g)
    • 2 łyżki brązowego cukru (komentarz A.: „ja nie dodaję cukru, ponieważ masa na spód jest jak dla mnie dość słodka, a poza tym bardzo lubię lekko słonawy smak herbatników Digestive i pistacji”
    2. Masa:
    • 1 puszka skondensowanego mleka, słodzonego (nieco ponad 500g)
    • ½ szklanki soku z limonki (komentarz A.: „zazwyczaj 3 limonki wystarczą dla uzyskania tej ilości soku”)
    • skórka otarta z 2 limonek (komentarz A.: „w oryginale jest bez skórki”)
    • 1 kieliszek żubrówki (50 ml) (komentarz A.: „w oryginale jest tequila, ale żubrówka bardzo dobrze się komponuje”; A. jest patriotką ;)
    • 4 żółtka
    • 2 białka
    • 1 łyżka cukru pudru 
    Przygotowanie:

    Spód:
    1. Miksujemy w blenderze pistacje i herbatniki (i ewentualnie cukier) (komentarz A.: „zwykle osobno rozdrabniam herbatniki i osobno w mniejszym pojemniczku orzechy, a potem miksuje wszystko jeszcze raz razem”);
    2. Rozpuszczamy masło (komentarz A.: „zazwyczaj zbieram z niego tę białą piankę, która jest na wierzchu”);
    3. Mieszamy okruchy z pistacji i herbatników z rozpuszczonym masłem i wylepiamy dno formy na tartę uzyskanym w ten sposób ciastem;
    4. Na czas przygotowania masy limonkowej wstawiamy wylepioną ciastem formę do lodówki, żeby schłodzić wchodzącej w jej skład masło (czyli utwardzić spód). 
    Masa limonkowa:
    1. Mieszamy mikserem mleko, sok i skórkę z limonek, żubrówkę i żółtka;
    2. Ubijamy białka z cukrem pudrem na bardzo sztywną pianę;
    3. Dodajemy najpierw trochę (1 łyżka) piany do masy limonkowej, lekko mieszamy, a następnie resztę i delikatnie, ale bardzo dokładnie mieszamy całość (komentarz A.: „nie mam pojęcia, dlaczego najpierw dodaje się trochę piany zamiast od razu dodać całą, ale tak jest w oryginalnym przepisie i nigdy nie robiłam inaczej, bo boję się, że może się popsuć, albo zważyć, albo wybuchnąć; mój sposób na delikatne, ale dokładne wymieszanie: mieszać od spodu - masę ze spodu przekładać łyżką na wierzch; dokładne wymieszanie polega na pozbyciu się białych grudek piany i żeby nie było dużej różnicy w kolorze masy, kiedy przekładamy ją łyżką ze spodu naczynia na wierzch - tu w sumie przydałby się filmik poglądowy");
    4. Przekładamy masę do formy na tartę, na wcześniej przygotowany i schłodzony spód, bardzo równomiernie rozprowadzamy masę po spodzie;
    5. Wstawiamy na 25-30 min do piekarnika rozgrzanego do 170 stopni Celsjusza - masa powinna być mocno ścięta na brzegach i delikatnie ścięta na środku (komentarz A.: „ja po 25 min zmniejszam temperaturę do 150 stopni i jeszcze trzymam 5 min, a potem studzę w wyłączonym i otwartym piekarniku”)
    6. Po wystudzeniu, a przed podaniem warto schłodzić tartę przez ok. 2h w lodówce.
    Tuż przed podaniem można udekorować ciasto listkami mięty - jak na załączonym obrazku (komentarz A.: „myślę, że świetnie wkomponowałby się też mus truskawkowy, jakkolwiek to jeszcze nie wypróbowany pomysł; w oryginalnym przepisie ciasto podaje się z kandyzowanymi plasterkami limonki i bitą śmietaną, ale nigdy się na ten sposób podania nie zdecydowałam”).

    W kolejnej, trzeciej odsłonie tragedii pt. „Sobotnia kolacja z przyjaciółmi” głos będzie miał Wybranek, specjalista od musu czekoladowego, któremu ów wpis będzie poświęcony.

    poniedziałek, 24 października 2011

    Krówka lubi pływać, czyli boeuf bourgignon

    Boeuf bourgignon czyli wołowina po burgundzku to jedno z najlepszych dań, jakie kiedykolwiek przygotowałam. Koncept jest prosty: bierzemy wołowinę i dusimy ją w czerwonym winie. To dowód na to, że nie tylko rybka, ale także krówka lubi pływać ;)

    Nie miałam pojęcia o istnieniu tego dania, dopóki nie obejrzałam filmu "Julie & Julia", w którym główna bohaterka gotuje to danie jako danie popisowe, na ważną kolację, wspominając, jak na podobnie ważną okazję gotowała je jej matka. Od tego filmu zaczęło się moje zainteresowanie Julią Child i jej twórczością oraz tym daniem.

    Julia Child była Amerykanką, która postawiła sobie za cel promowanie francuskiej sztuki kulinarnej wśród Amerykanów. Sama poznała jej tajniki w słynnej szkole kucharskiej Cordon Bleu, podczas pobytu w Paryżu na placówce (jej mąż, Paul Child, był dyplomatą). Pewnego dnia po prostu zrozumiała, że jej ulubionym zajęciem jest... jedzenie i to właśnie przygotowywaniu jedzenia poświęciła się bez reszty. Wraz z dwiema poznanymi w Paryżu Francuzkami napisała biblię francuskiej kuchni dla Amerykanów ("Mastering the Art of French Cooking"), w której wyjawia tajniki tej kuchni, począwszy od prezentacji składników i narzędzi, skończywszy na skomplikowanych i pracochłonnych przepisach. Kilka lat później wystąpiła w pierwszym programie kulinarnym w historii amerykańskiej telewizji. Choć umarła kilka lat temu (w wieku ponad 90 lat, których dożyła mimo wyznawania teorii "nigdy zbyt wiele masła"), nadal pozostaje ikoną amerykańskiej popkultury kulinarnej. Niektóre odcinki tego programu ("The French Chef") można zobaczyć na You Tube.

    Boeuf bourgignon jest jednym z klasyków, których przygotowanie Julia Child opisała w "Mastering the Art of French Cooking". Przepis nie wygląda ani na prosty, ani na szybki. Szybki rzeczywiście nie jest, ale nie można nazwać go bardzo skomplikowanym. Za to efekt jest...fantastyczny :) Potwierdzą to - mam nadzieję - moi sobotni goście - A. (Muffinowy Demiurg) i jej Narzeczony, B. (salserka), M. (ta od dżemu kokosowego :) i mój Wybranek, który dzielnie pomagał w przygotowaniach.

    Boeuf bourgignon (wołowina po burgundzku)

    Składniki (dla 6 osób):
    • 1,5 kg udźca wołowego (lub innego, niezbyt tłustego mięsa wołowego)
    • 200g boczku (najlepiej lardona)
    • 2 nieduże marchewki
    • 1 duża cebula
    • butelka czerwonego wytrawnego wina (najlepiej z Burgundii)
    • 0,5l bulionu wołowego (może być z kostki)
    • 1 liść laurowy
    • 2 ząbki czosnku
    • garść świeżego tymianku (lub 1 łyżka suszonego)
    • 1 łyżka koncentratu pomidorowego
    • 2 łyżki mąki
    • 0,5 kg pieczarek
    • sól, pieprz
    • oliwa do smażenia mięsa
    • masło i oliwa do smażenia pieczarek
    Przygotowanie:
    [przepis jest wzorowany na przepisie Julii Child z książki "Mastering the Arty of French Cooking"]
    1. opłukać udziec pod zimną wodą, wytrzeć do sucha (zgodnie ze wskazówką Julii Child, jeśli nie osuszymy mięsa dokładnie, nie zrumieni się podczas smażenia)
    2. mięso oczyścić z niechcianych elementów i pokroić w niedużą kostkę (o boku ok. 1-1,5 cm)
    3. rozgrzać oliwę na patelni (teflonowej) i smażyć mięso partiami, przez kilka minut, do zrumienienia - smażenie partiami jest ważne, jeśli kawałki mięsa będą zbyt stłoczone na patelni, zaczną dusić się we własnym sosie, zamiast się usmażyć
    4. w międzyczasie gotujemy wodę (1 l wystarczy), wlewamy ją do garnka i na bulgocącą wodę wrzucamy boczek (lardon można kupić np. w Almie, już pokrojony w słupki - jeśli nie uda się Wam kupić już pokrojonego, pokrójcie go w słupki przed obgotowywaniem) i obgotowywujemy przez 2-3 min
    5. po obgotowaniu odcedzamy boczek i osuszamy
    6. w międzyczasie myjemy i obieramy marchew, kroimy w niezbyt duże plastry
    7. obieramy cebulę, siekamy w kostkę
    8. na tę samą patelnię, na której smażyliśmy mięso, wrzucamy boczek, żeby wytopić z niego tłuszcz - chwilę podsmażamy (ok. 3 min)
    9. wołowinę oraz boczek (bez tłuszczu, który się z niego wytopił) wkładamy do naczynia żaroodpornego, w którym będziemy zapiekać gulasz
    10. na tłuszczu wytopionym z boczku podsmażamy cebulę i marchew, do zrumienienia cebuli
    11. podsmażone warzywa przekładamy do naczynia żaroodpornego, mieszamy z mięsem i boczkiem (tłuszcz, na którym smażyliśmy warzywa, wylewamy; nie dodajemy go do naczynia żaroodpornego)
    12. nagrzewamy piekarnik do 240 stopni Celsjusza, z termoobiegiem
    13. doprawiamy solą i pieprzem składniki znajdujące się w naczyniu żaroodpornym (nie dodajemy zbyt dużo przypraw, lepiej później doprawić, niż przedobrzyć na tym etapie) oraz posypujemy 1 łyżką mąki (równomiernie), przykrywamy pokrywą i wstrząsamy
    14. zdejmujemy pokrywę z naczynia żaroodpornego i wstawiamy je na 4 min do piekarnika
    15. po 4 min wyjmujemy, posypujemy składniki drugą łyżką mąki, przykrywamy naczynie pokrywką i wstrząsamy, a następnie ponownie wstawiamy do piekarnika, również na 4 min
    16. po upływie drugich 4 min wlewamy do naczynia żaroodpornego 3-4 filiżanki czerwonego wina (pozostałe w butelce wino pijemy do gotowej potrawy :) oraz uzupełniamy bulionem tak, by płyn przykrywał mięso
    17. do zalanego winem i bulionem mięsa dodajemy 1 rozkruszony liść laurowy, 2 ząbki czosnku (przepuszczone przez praskę do czosnku lub drobno posiekane), garść drobno posiekanego świeżego tymianku (lub 1 łyżkę suchego) oraz 1 łyżkę przecieru pomidorowego, mieszamy
    18. zmniejszamy temperaturę piekarnika do 200 stopni (z termoobiegiem), wstawiamy naczynie żaroodporne i pieczemy ok. 2,5h (po każdych 30 min otwieramy piekarnik, odkrywamy naczynie żaroodporne i mieszamy jego zawartość) UWAGA: czas pieczenia zależy od jakości mięsa; jeśli jest dobrej jakości 2-2,5h wystarczą; jeżeli jest słabszej jakości, a więc twardsze, konieczne może okazać się dłuższe pieczenie - trzeba na bieżąco sprawdzać, czy mięso jest już wystarczająco miękkie
    19. myjemy lub obieramy pieczarki, kroimy w ćwiartki podsmażamy partiami na maśle z odrobiną oliwy (partiami, bo - jak tłumaczyła Julia Child - stłoczone na patelni pieczarki nie usmażą się, a jedynie uduszą się w sosie własnym, tracąc jędrność)
    20. gdy mięso jest już wystarczająco miękkie, dodajemy usmażone pieczarki i mieszamy wszystko razem i serwujemy :)
    Instruktaż z przygotowania tego dania według oryginalnego przepisu pani Child można znaleźć tutaj. Ja nie trzymam się tego przepisu w 100% - np. nie doprowadzam mięsa zalanego winem i bulionem do wrzenia "na ogniu" przed wstawieniem naczynia do piekarnika, z tego prostego powodu, że nie mam naczynia żaroodpornego, które nadaje się do gotowania "na ogniu" i do zapiekania w piekarniku. Nie dodaję też małych cebulek do gulaszu razem z pieczarkami.

    Na stole obok boeuf bourgignon obowiązkowo musi pojawić się pieczywo (białe!) do wymuskania sosu :) Danie to można podawać właśnie z pieczywem (najlepiej z bagietką :) lub np. z ziemniakami (taka jest sugestia Julii Child). Ja zaserwowałam je z ziemniakami doprawionymi ziołami prowansalskimi i upieczonymi w piekarniku. Do tego mix sałat z dressingiem z oliwy, musztardy Dijon, białego octu winnego, soli i pieprzu.

    Ziemniaki pieczone z ziołami prowansalskimi
    [M. zapragnęła zaistnieć na blogu w formie wizualnej, w związku z tym wetknęła palec w kadr ;)]

    Składniki (dla 6 osób):
    • 1kg ziemniaków (najlepiej kupić w warzywniaku lub na bazarku, prosząc o takie, które będą dobre do pieczenia, żeby się nie rozpadały)
    • oliwa z oliwek (3-4 łyżki)
    • zioła prowansalskie (ok. 2 łyżek)
    • sól i pieprz (ilość wedle uznania)
    Przygotowanie:
    1. ziemniaki dobrze umyć w ciepłej wodzie (np. za pomocą takiej myjki jak do mycia naczyń), nie obierać
    2. nastawić piekarnik na 180 stopni Celsjusza
    3. ziemniaki pokroić w plasterki (o grubości max 0,5cm)
    4. pokrojone ziemniaki wrzucić do prostokątnego lub kwadratowego naczynia żaroodpornego (o dużej powierzchni dna, bez przykrywki
    5. ziemniaki polać oliwą, posypać ziołami prowansalskimi, solą i pieprzem, wszystko dobrze wymieszać, nacierając plasterki ziemniaków oliwą i przyprawami
    6. piec 40-45 min w piekarniku
    7. w trakcie pieczenia przemieszać ziemniaki 2-3 razy, żeby równomiernie się przyrumieniły
    Całość najwyraźniej smakowała moim gościom, bo były grane dokładki i komplementy (dla wołowiny, oczywiście :). Najlepszym komplementem było jednak to, że w pewnym momencie zaczęli zachowywać się jak węże po konsumpcji, tj. walnęli się na fotelach, oddając się trawieniu ;) Pomysłodawczynią określenie "jak węże po konsumpcji" jest moja siostra cioteczna, która na imprezach rodzinnych najpierw oddaje się (nadmiernej) konsumpcji, a następnie cichutko wymyka się do innego pomieszczenia, owija się kocem, układa się na łóżku/sofie/kanapie w pozycji embrionalnej i zapada w trawienny sen ;) Zawsze nam mówi, że jest jak wąż, który połknął królika i potem przez kilka tygodni go trawi. I musi mieć spokój :)

    Węży nie polecam, ale wołowinę duszoną w czerwonym winie jak najbardziej :) Bon appetit! :)

    niedziela, 23 października 2011

    Dżem kokosowy i muffiny dla M.

    Słyszeliście kiedyś o dżemie kokosowym? Bo ja nie. Dopóki nie sprezentowała mi go moja przyjaciółka M. (chórzystka), która spędziła kilka dni w Azji w ramach podróży służbowej i obdarowała nim mnie i pozostałe członkinie bandy drombo (A. i B.). Dżem ma rzeczywiście smak kokosa, ale z jakąś taką czekoladową nutką. Wygląd ma zupelnie czekoladowy - nietrudno pomylić go np. z nutellą.

    Prawdę mówiąc nie bardzo wiedziałam, do czego taki dżem mógłby się nadać. Zjadłam pół słoiczka po łyżeczce przy różnych okazjach i tyle. Podczas jednego z naszych spotkań M. - nieco zawiedziona - zasugerowała, że liczyła, że ja i A. (Muffinowy Demiurg ;) wymyślimy jakieś fajne muffiny z tym dżemem. Trzeba było więc zakasać rękawy i stworzyć coś, co stanowiłoby odpowiedź na oczekiwania M. (to się nazywa "frontem do klienta"! :).

    W międzyczasie weszłam w posiadanie raczej zabawnego sprzętu do robienia muffinów, a dokładnie wykrawaczki do wycinania w muffinach dziurek, które można następnie wypełnić ulubionym nadzieniem (wspomnianą już nutellą, marmoladą, kremem, masłem orzechowym, itd.). Wykrawaczka jest cześcią zestawu do dekorowania muffinów (wykrawaczka + niby-nożyk do rozsmarowywania masy/polewy/kremu na wierzchu muffina + dwie "pompki", które mają pełnić funkcję tzw. rękawów do dekoracji muffinów kremem). Zestaw ten (marki Cuisipro), można kupić w sklepach internetowych ze sprzętem i dodatkami do pieczenia (ja kupiłam go tutaj). Wykrawaczkę można kupić również osobno, bez pozostałych elementów zestawu. Ale przydają się wszystkie :)

    Sprzęt do robieni dziurek w muffinach podsunął mi pewien pomysł na wykorzystanie prezentu od M. W efekcie zrobiłam muffiny a la Bounty (popularny batonik kokosowy z polewą z mlecznej czekolady). Zrobiłam je z ciasta z wiórkami kokosowymi, nadziałam je dżemem kokosowym, a po wierzchu posmarowałam rozpuszczoną mleczną czekoladą.

    Muffiny a la Bounty dla M.

    Składniki:
    • 250g mąki
    • 120g cukru
    • ok. 100g wiórków kokosowych (opakowania dostępne w sklepach mają zwyjkle właśnie ok 100g)
    • 1 jajko
    • 1/2 dużego opakowania jogurtu naturalnego
    • 125 ml oleju słonecznikowego
    • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
    • 1 łyżeczka sody oczyszczonej
    • 1 łyżeczka esecji cytrynowej (polecam z Marks & Spencer)
    • 1/2 małego słoiczka dżemu kokosowego (lub inne wybrane nadzienie)
    • 75g mlecznej czekolady
    Przygotowanie:
    1. mąkę, cukier, wiórki, sodę oczyszczoną i proszek do pieczenia wsypać do jednej miski i dobrze wymieszać
    2. jajko, jogurt, olej i esencję wlać do drugiej miski, dobrze wymieszać
    3. połączyć obie mieszaniny (wystarczy wymieszać łyżką, nie trzeba korzystać z robota kuchennego)
    4. nastawić piekarnik na 180 stopni Celsjusza, bez termoobiegu
    5. przygotować formę na mauffiny - wysmarować zagłębienia tłuszczem lub wyłożyć papilotkami
    6. do każdego zagłębienia/każdej papilotki nakładać ciasta, do ok. 3/4 wysokości zagłębienia/papilotki i wstawić do piekarnika
    7. piec przed 23 minuty
    8. po upieczeniu odstawić do ostudzenia
    9. gdy muffiny będą już wystudzone, wycinamy w nich dziurki za pomocą sprzętu do wycinania dziurek (sprzęt do wycinania dziurek można zastąpić wąskim kieliszkiem do wódki ;) lub po prostu wydrążyć otwór na nadzienie małą łyżeczką)
    10. do dziurek nakładamy następnie po ok. 1 łyżeczce dżemu kokosowego
    11. rozpuszczamy w miseczce mleczną czekoladę (do niewielkiego garnka nalewamy wodę, włączamy "gaz" i podgrzewamy do momentu, aż moda zacznie wrzeć; wyłączamy "gaz", a na garnku stawiamy metalową miskę z czekoladą połamaną na niewielkie kawałki; czekamy aż czekolada się rozpuści - uwaga, dno miski nie może być zanurzone w wodzie, zby wysoka temperatura nie sprzyja rozpuszczanej czekoladzie)
    12. rozpuszczoną czekoladą dekorujemy muffiny, smarując je po wierzchu tą czekoladą (we wspomnianym przeze mnie zestawie do dekorowania muffinów jest taki sprytny niby-nożyk, który bardzo dobrze sprawdził się jako narzędzie do smarowania muffinów rozpuszczoną czkoladą)
     Proces powstawania muffinów a la Bounty można prześledzić na poniższych zdjęciach:
    • Dopiero co wyjęte z piekarnika muffiny z wiórkami kokosowymi
    • Wycinanie dziurki
    • "Faszerowanie"
    • Po posmarowaniu rozpuszczoną czekoladą

    wtorek, 18 października 2011

    Moja zupa minestrone dla Elizy

    Na muzyce znam się słabo (w przeciwieństwie do mojej utalentowanej siostry ciotecznej, która śpiewa, gra na skrzypcach i pisze teksty piosenek), roczarują się więc ci, którzy liczyli na wpis o twórczości Beethovena. Trochę lepiej niż na muzyce znam się na jedzeniu ("wiem, że nic nie wiem, ale szukam prawdy" ;), dlatego - niezmiennie - będę trzymała się tej tematyki. Dla Elizy, bo danie, o którym będzie mowa w tym wpisie, ugotowałam dla mojej przyjaciółki, która tak właśnie ma na imię.

    Zgodnie z zamówieniem danie miało być lekkie i nie zawierać zbyt wielu węglowodanów. Pomyślałam też, że dobrze by było, gdyby było ciepłe, bo Eliza pewnie przyjdzie zziębnięta. Stanęło więc na zupie minestrone.

    Tak naprawdę nie ma jednego uniwersalnego przepisu na tę zupę. Jej składniki różnią się w zależności od regionu Włoch (minestrone wywodzi się z tego właśnie kraju) czy tego, co gotująca je osoba ma akurat "na stanie". Wersja, którą ja zawsze gotuję, składa się z marchwi, zielonej cukinii, żółtej fasolki szparagowej i pomidorów. Do tego "ulepszacz", tym razem nie na literkę E, ale na literkę P, jak pesto. A czasami również tarty parmezan i grzanki z bagietki posmarowane oliwą czosnkową. No ale tu pole do popisu miałam ograniczone, że względu na zastrzeżenie, że węglowodanów ma nie być dużo ;)

    Moja minestrone

    Składniki (dla 4 osób, jak zwykle zrobiłam za dużo ;)
    • 2 nieduże marchewki
    • 1 średnia cukinia
    • duża garść żółtej fasolki szparagowej
    • 2 średnie pomidory
    • 1 litr wody
    • 2 kostki bulionowe (najlepiej warzywne, a jeszcze lepiej ekologiczne - do kupienia w sklepach z ekologiczną żywnością)
    • 1 ząbek czosnku
    • 1/2 pęka bazylii
    • 10 orzeszków macadamia (w oryginale są prażone orzeszki piniowe, ale nie udało mi się ich dostać w drodze z pracy do domu)
    • 2 łyżki + 1/3 szklanki oliwy z oliwek z pierwszego tłoczenia
    • mały kawałek parmezanu (rozmiarów 1/3 kciuka)
    • sól i pieprz do smaku
    Przygotowanie:
    1. marchew umyć i obrać, pokroić w niezbyt grube talarki
    2. fasolkę umyć, obciąć końcówki, pokroić na niewielkie kawałki (u mnie 1 fasolka na 3 części)
    3. cukinię umyć, przekroić wzdłuż na pół, a następnie na dość grube półplasterki
    4. pomidory spażyć wrzątkiem, obrać ze skórki, pokroić na ósemki, a każdą ósemkę na 3 części (nie ma to większego znaczenia, bo i tak się rozgotują, ale mniejsze kawałki rozpadną się szybciej)
    5. czosnek obrać i drobno posiekać
    6. wlać 2 łyżki oliwy do garnka, podgrzać, podsmażyć na niej czosnek (któciutko, nie wolno doprowadzić do zrumienienia, bo wówczas będzie już spalony i gorzki)
    7. do garnka dorzucić pokrojoną marchewkę, dobrze wymieszać i podsmażać ok. 3 min (na nie za dużym ogniu, żeby marchew się nie przypiekła za bardzo)
    8. do marchewki dorzucić fasolkę, ponownie wymieszać i podsmażać ok. 3 min
    9. do marchwi i fasolki dorzucić pokrojoną cukinię, wymieszać, podsmażyć wszystko razem ok. 3 min
    10. zagotować wodę i dolać ją do garnka, wrzucić 2 rozkruszone kostki bulionowe, dobrze wymieszać
    11. poczekać, aż zupa zacznie się gotować - jak już zacznie, dorzucić pokrojone pomidory, zamieszać i gotować razem na większym ogniu ok. 10 min (warzywa powinny być miękkie, ale nie rozgotowane; powinny też zachować kolor, szczególnie cukinia)
    12. podczas, gdy zupa się gotuje, wrzucić do blendera umytą bazylię, orzeszki macadamia i parmezan, dodać 1/3 szklanki oliwy oraz sól (nie za dużo, bo parmezan jest słony) i pieprz, wszystko razem zblendować
    13. doprawić zupę (jeśli trzeba), można też niedbale (koniecznie niedbale ;) posiekać drugą połowę krzaczka bazylii (jeśli mamy cały i nie chcemy, żeby druga połowa, nie zużyta do pesto, się zmarnowałą) i dorzucić ją do zupy tuż przed podaniem
    14. nalać zupę do talerzy/miseczek i podawać z pesto w osobnej miseczce tak, żeby każdy konsument mógł sobie sam dozować pesto (ja zwykle biorę 1 czubatą łyżeczkę na talerz zupy)
    15. wymieszać zupę z pesto i można jeść :)

    Zupa spełniła oczekiwania - była prosta (co jest dużym atutem, jeśli gotujemy ją po całym dniu pracy), pyszna (Eliza potwierdzi ;), zadziałała rozgrzewająco, no i nie zawierała zbyt wielu węgli... mam nadzieję ;)

    A jak zostanie Wam trochę pesto - można dodać do makaronu (właśnie wypróbowałam makaron razowy z pesto... nie umywa się do tego z białej mąki).

    poniedziałek, 17 października 2011

    Kurczaka ciąg dalszy - tym razem z suszonymi pomidorami

    W związku z pokaźnymi zapasami piersi z kurczaka poczynionymi przez mamę na miniony weekend, kurczak został zaproszony nie tylko na sobotnią kolację, ale także na niedzielny obiad :) Z tą różnicą, że na sobotniej kolacji pojawił się w towarzystwie parmezanu, a na niedzielnym obiedzie wystąpił w suszonych pomidorach.

    Piersi z kurczaka w sosie z suszonych pomidorów to odkrycie mojej młodszej siostry oraz jej Wybranka. Zgodnie z zeznaniami siostry, uraczyli się kiedyś takim daniem "na mieście", a że bardzo przypadło im do gustu, postanowili odtworzyć je w kuchennym zaciszu. Znaleźli przepis na podobne danie w internecie, wypróbowali, a potem już tylko dzielili się tym odkryciem z innymi. Moja siostra zaimportowała to danie do naszego rodzinnego domu. Ugotowała je któregoś dnia dla moich rodziców, którzy potem zaserwowali to swoim znajomym, itd. W minioną niedzielę mama ugotowała nam to danie na obiad, miękkie mięso + kremowy (za sprawą śmietanki oczywiście) sos pomidorowy wypadły bardzo dobrze towarzystwie ryżu parabolicznego.

    Piersi z kurczaka w sosie z suszonych pomidorów


    Przepis można znaleźć na blogu "Od kuchni", prowadzonym przez moją krajankę. Kilka uwag ode mnie:
    • w przepisie mamy 4 filety z piersi kurczaka = 4 pojedyncze filety (w sklepach często są dostępne podwójne, składające się z dwóch piersi, wówczas bierzemy 2 podwójne)
    • 5-6 ząbków czosnku - to dużo, ale nie za dużo; ważne jest to, żeby czosnek był możliwie polski, a ząbki nie za duże (czosnek produkcji chińskiej ma wielkie zębiska, a nie ząbki, a dodatkowo ostrzejszy smak niż ten polski, nie polecam)
    • wino jest miłym dodatkiem, aczkolwiek bez dodatku wina danie również wychodzi bardzo dobre :)
    • filety można poddusić chwilę w sosie, nie trzeba wykładać ich na talerz, a potem dopiero polewać sosem (śmietanka nadaje sosowi wystarczającej gęstości, nie trzeba go już specjalnie redukować = podgrzewać, żeby doparować płyn, szczególnie wtedy, gdy nie dodajemy wina do sosu)
     A z ryżem wygląda to tak:

    niedziela, 16 października 2011

    Sałatka z parmezanowym kurczakiem

    Po obfitym obiedzie imieninowym u babci, obowiązkowo dwudaniowym z deserem, ja, moja siostra i nasi rodzice nie byliśmy specjalnie głodni, stanęło więc na tym, że na kolację będzie sałatka. No bo jak to tak, bez kolacji? ;) Mama zaproponowała, że może zrobimy coś z tymi piersiami z kurczaka, które ma w lodówce. Poza tym "na stanie" były też świeżo nabyte na stalowowolskiej hali targowej pomidory hodowane w okolicach mojego rodzinnego miasta. Znalazł się również miks sałat, oliwki oraz pyszna oliwa z pierwszego tłoczenia, którą nabyłam podczas wakacji w Marsylii i sprezentowałam rodzicom. W ten sposób powstał pomysł na sałatkę z kurczakiem, sałatą, pomidorami i zielonymi oliwkami (które są obowiązkowym elementem spiżarni mojej mamy, więc również były pod ręką. Ale brakowało w tym wszystkim jakiegoś specjalnego elementu, czegoś, co sprawiłoby, że sałatka nie będzie taka...zwyczajna ;)

    Przypomniałam sobie o innej sałatce, którą kiedyś przygotowałam wspólnie z moją przyjaciółką E. na lunch. Ta inna sałatka jest o tyle ciekawa, że ze składników wchodzących w jej skład możnaby równie dobrze ugotować tzw. normalny obiad. Składa się z pieczonych piersi z kurczaka, gotowanych ziemniaków, sblanszowanego groszku cukrowego w strąkach oraz świeżego szpinaku. Przepis można znaleźć na blogu Kwestia Smaku. Tym, co - poza dobrymi składnikami - sprawiło, że ta sałatka nas zainteresowała był sposób przyrządzenia piersi z kurczaka - były obtoczone w tartym parmezanie i upieczone w piekarniku. Pycha :)

    Przypomniałam sobie o tym "myku" z parmezanem wczoraj wieczorem, a że akurat w lodówce walał się jakiś smutny kawałek tego sera, postanowiłam zrobić z niego użytek. W ten oto sposób pwstała sałatka z parmezanowyym kurczakiem :) Wszystkim smakowała, szczególnie w towarzystwie lekkiego, białego, wytrawnego wina.

    Sałatka z parmezanowym kurczakiem

    Składniki (dla 4 osób):
    • 1 podwójna pierś z kurczaka
    • 1 opakowanie miksu sałat (można też użyć 1 rodzaju sałaty, jeśli ktoś woli lub nie ma akurat miksu pod ręką)
    • 1 duży pomidor
    • ok. 20 zielonych oliwek
    • 1/3 szklanki oliwy z pierszego tłoczenia
    • sok z 1/4 cytrytny
    • 1 białko z jajka
    • starty parmezan
    • suszone oregano, sól, pieprz
    Przygotowanie:
    1. piersi z kurczaka umyć, oszusyć, oczyścić, pokroić na nieduże płaty (1 pierś na 4, po skosie, żeby nie były za grube)
    2. piekarnik nastawić na funkcję grill (u mnie to jest program oznaczony takim zygzakiem, tylko na górze), na 200 stopni Celsjusza
    3. białko wymieszać z dużą szczyptą soli (nie za dużo, bo parmezan sam w sobie jest dość słony) i pieprzu, obtoczyć w nim piersi z kurczaka (ja zrobiłam to tak, że białko i przyprawy wymieszałam w większej miseczce, do której następnie wrzuciłam kawałki kurczaka i dobrze wszystko wymieszałam)
    4. kawałki kurczaka obtoczyć następnie w startym parmezanie (tak jak kotlety schabowe w bułce ;)
    5. blachę do pieczenia wyłożyć folią aluminiową, ułożyć na niej kawałki kurczaka i wstawić do piekarnika
    6. piec przez ok. 7 min (lub do zarumienienia), a następnie przełożyć na drugą stronę i piec kolejnych 7-8 min (do zarumienienia z drugiej strony), po upływie tego czasu wyjąć z piekarnika i odstawić do ostudzenia
    7. oliwę wymieszać z sokiem z cytryny, 1 łyżeczką suszonego oregano, szczyptą soli i pieprzu (tu do smaku, wedle uznania)
    8. sałatę przełożyć do miski, polać sosem i dobrze wymieszać (ja robię to rękami)
    9. na sałacie ułożyć pomidora pokrojonego na kawałki oraz oliwki, a na końcu kawałki kurczaka
    10. można jeszcze posypać po wierzchu odrobiną suchego oregano

    Smacznego :)

    poniedziałek, 10 października 2011

    Wolę Francję! | Je préfère la France!

    Jeszcze kilka lat temu byłam niepoprawną miłośniczką Włoch, głównie tamtejszego jedzenia. Planowałam nawet założenie firmy, która będzie sprowadzała włoskie przysmaki do Polski.

    Ale gdy poznałam Francję, zapomniałam o wszystkich innych… krajach ;) Nie znam jej jeszcze zbyt dobrze, ale to, na ile ją znam, pozwala mi stwierdzić, że jednak wolę Francję! Uświadomiłam sobie to dopiero niedawno i to jest pierwszy raz, gdy przyznaję się do tego publicznie ;) Utwierdzam się w tym przekonaniu za każdym razem, gdy jestem w tym kraju, a że dopiero wróciłam z 1,5-tygodniowego pobytu w Marsylii i okolicach, przekonanie to jest silniejsze niż zazwyczaj :)

    Kiedyś Francja kojarzyła mi się z charkaniem i pluciem – tak właśnie określałam język francuski (obecnie, po 4 lotach liniami KLM uważam, że charkanie i plucie przypomina raczej język holenderski), po tym, jak w drugiej klasie podstawówki próbowano nauczyć mnie czegokolwiek w tym języku (pamiętam tylko kilka słów oraz jedną piosenkę o rybkach, które płyną w dół – albo w górę – rzeki i tak płyną, i płyną, i płyną, i płyną, i płyną, i płyną, i płyną, tak jak duże rybki ;). Nie udało się, a teraz żałuję (podobnie było z graniem na pianinie i gimnastyką korekcyjną). Na Francuzów mówiłam Żabojady (jak większość moich rodaków), a kuchnia francuska kojarzyła mi się z jedzeniem ślimaków (nie zjem do dziś). No i jeszcze kojarzyli mi się z brudem i rozpustą po tym, jak podglądając zza winkla w wieku jakichś 10 czy 11 lat widziałam film „Królowa Margot”, który oglądali któregoś wieczoru moi rodzice. A jak trochę podrosłam uznałam dodatkowo, że Francuzi najlepiej to potrafią dawać d…, tak jak dali Niemcom podczas wojny...
    Teraz to co innego…  Język francuski wydaje mi się teraz bardzo ładny i chyba chcę się go nauczyć. Póki co uczę się w praktyce, umiem już powiedzieć „Nie rozumiem”, „Czy mówi Pan/Pani po angielsku?”, „Chciałabym zapłacić”, „Poproszę dwa małe śniadanka z kawą z mlekiem” i jeszcze kilka równie przydatnych zwrotów, które nauczyłam się ze słuchu od mojego Wybranka = mojego lingwistycznego przewodnika podczas naszych kilku wypraw do tego pięknego kraju.

    Francuska kuchnia… lata mijają, a oni nadal jedzą żabie udka i ślimaki, a do tego mnóstwo owoców morza, podroby i inne produkty, za którymi – delikatnie mówiąc – nie przepadam. Ale co z tego, skoro ich kuchnia składa się z mnóstwa innych składników i potraw, które są fantastyczne i wcale nie takie wyszukane czy wyrafinowane, jak mogłoby się wydawać. Najbardziej lubię taką prostą francuską kuchnię:
    • cassoulet (fasola z mięsem, to chyba pierwowzór naszej fasolki po bretońsku, o której mieszkańcy Bretanii naturalnie nie słyszeli, podobnie jak Grecy o rybie po grecku ;),
    • sole meunière (czyli sola smażona na maśle, którą rozsławiła Julia),
    • zupę cebulową (najlepszą robi moja Siostra :),
    • ratatouille (czyli gulasz z warzyw dojrzewających na słońcu i doprawionych ziołami prowansalskimi – przy okazji, czy wiedzieliście, że podobnie jak wino zioła prowansalskie mają apelację? Ja też nie wiedziałam, ale dowiedziałam się z jednej ze wspaniałych książek o Prowansji autorstwa Petera Mayle),
    • tarty i quiche wszelkiego rodzaju (polecam Quiche Lorraine),
    • fougasse (trochę przypomina pizzę calzone, ale ma bardziej owalny kształt i jest ponacinana z góry; w Warszawie można kupić fougasse np. w piekarnio-kawiarni Vincent; występuje w różnych odmianach, np. z sosem pomidorowym, oliwkami, boczkiem i ziołami prowansalskimi),
    • mus czekoladowy (Wybranek opanował sztukę przygotowywania tego deseru do perfekcji),
    • sałatkę nicejską (najczęściej jedzona przeze mnie sałatka; wpis o wariacjach na jej temat jest tutaj),
    • zupę porowo-ziemniaczaną (najlepszą jak dotąd jadłam u mojej przyjaciółki M., chórzystki gospel),
    • omlet francuski (rozpropagowany przez Wybranka, przepis podałam tutaj).

    Uwielbiam wszelkiego rodzaju sery (szczególnie kozie), ciemne prowansalskie oliwki, bagietki, croissanty, oliwy, musztardę dijon… Z bardziej pracochłonnych dań bardzo lubię boeuf bourguignon (gulasz wołowy na czerwonym winie, świetnie wchodzi ze świeżą bagietką; pierwszy raz zrobiłam to danie pod wpływem filmu "Julie and Julia"; pod wpływem tego samego filmu stałam się właścicielką książki "Mastering the art of French cooking" Julii Child :).  Podobają mi się nie tylko smaki, ale też cała kultura kulinarna, podejście Francuzów do jedzenia (np. to krytykowane przez niektórych – najwyraźniej nie lubiących jeść tak bardzo jak Francuzi – całodzienne myślenie o jedzeniu ;). 

    Bardzo mi się podoba chodzenie na targi, na których można kupić świeże produkty od ich producentów…  żałuję, że w Polsce takich targów jest niewiele. W Warszawie są głównie tzw. bazarki, na których większość handlujących jedzeniem osób zaopatruje się w hurtowni, to nie są produkty, które sami  wyprodukowali. Nawet na tzw. hali targowej w Stalowej Woli, moim rodzinnym 70-tys. mieście, coraz mniej jest już takich osób, które sprzedają własne wyroby… Wielka szkoda, że ta i tak słabo rozpowszechniona w Polsce kultura targów z żywnością powoli wygasa… podobno kiedyś było inaczej, ale „komuna wytrzebiła”. We Francji podoba mi się też to, że mają małe specjalistyczne sklepiki – boucherie (rzeźnik), charcuterie (sklep z wędliną), fromagerie (sklep z nabiałem), patiesserie (cukiernia), boulangerie (piekarnia), itd. Przychodzisz do swojego zaprzyjaźnionego rzeźnika czy piekarza, ucinasz sobie pogawędkę, kupujesz świeży towar wysokiej jakości, idziesz do domu i przygotowujesz z zakupionych produktów proste i pyszne danie… a do tego popijasz lokalne wino, które polecił Ci sprzedawca z małej winiarni za rogiem. Posiłek jest konsumowany niepospiesznie (nawet jeśli to lunch; a jeśli lunch to na pewno nie przy biurku i min. 45-minutowy), najlepiej w gronie współbiesiadników (nie na zimno nad zlewem lub przed TV), często w knajpce, której właściciela i obsługę znamy od lat.
    Odnośnie chodzenia do knajpek i restauracji – mam wrażenie, że idąc do bistra czy małej, rodzinnej restauracyjki, Francuz oczekuje po prostu dobrego posiłku. Nie oczekuje, że ten posiłek będzie niewiadomo jak wyszukany czy skomplikowany (no chyba, że idzie do restauracji z gwiazdkami Michelin), potrafi delektować się prostymi daniami, które równie dobrze mógłby zrobić sobie sam w domu. Przykład? W trakcie ostatniej wizyty we Francji trafiliśmy w Marsylii na urodzą małą knajpkę (urocza to dość infantylne określenie, ale bardzo dobrze pasuje do tego miejsca), gdzie jedną z przystawek było danie o nazwie „degustacja pomidorów”. Był to talerz, na którym ułożono plastry pomidorów trzech różnych odmian, skropiono je oliwą, „udekorowano” pistu (czyli francuskim pesto) i oprószono startym serem podobnym do parmezanu (w smaku i zapachu). I tyle. Nie chciałabym zbytnio generalizować ani nikogo obrazić, ale wydaje mi się, że większość moich rodaków uznałaby takie danie w restauracji za żart. „Jak to?! Talerz pomidorów?! Sam sobie to mogę zrobić w domu, nie będę płacił za coś takiego w restauracji!”. A degustacja pomidorów była pyszna, o niebo lepsza od jakichś wyszukanych przystawek. Dawno nie jadłam tak dobrych pomidorów, które – jak się okazało – pochodziły z ogródka uprawianego własnoręcznie przez pracowników tej knajpki.
    Urocza knajpka (wieczorem wyglądała przytulniej):

    Jeżeli chodzi o moje pozostałe niegdysiejsze zarzuty do Francuzów – dawanie d… nazwałabym teraz umiejętnością ustawienia się (historii oceniać nie chcę i nie będę). Brud? Jakkolwiek niepoprawne polityczne może się to wydać, poczynione dotąd obserwacje skłaniają mnie do wysunięcia tezy, że brudno jest, owszem, w dzielnicach zamieszkiwanych przez emigrantów, głównie o rysach bliskowschodnich oraz afrykańskich… brud, smród i sami mężczyźni na ulicach. Rozpusta? No cóż, nie wiem, czy są bardziej rozpustni od przedstawicieli innych nacji.
    Teraz będzie statement (jak mawiają moje przyjaciółki A. – autorka opisanej tu kolacji – oraz wspomniana już w tym wpisie M.): jestem Polką i jestem z tego dumna, ale czasami miło by było pobyć Francuzką…
    A oto kilka "spożywczych" zdjęć z Marsylii i wycieczek do okolicznych miast, żeby głodnym pociekła ślinka, a syci nabrali ochoty na więcej ;)
    Małe śniadanko (petit dejeneur): croissant, bagietka + masło + dżem, kawa z mlekiem, świeżo wyciskany sok z pomarańczy = idealny zestaw na dobry początek dnia :)

    Przysmaki z targu w Arles:

    ...oraz z targu w Aix-en-Provence

    ...i z Nimes:

    P.S. Za wszelkie błędy we francuskiej pisowni przepraszam, macie do czynienia z amatorką ;)