środa, 28 września 2011

Pochwała wspólnego pichcenia

W wydaniu tygodnika Wprost z 11-17 lipca 2011 roku pojawił się obszerny materiał pt. „Polska kuchenna rewolucja”, a w nim artykuł pt. „Cała Polska się gotuje”. Wspominam o tym akurat dziś, bo 1) właśnie robię generalne sprzątanie w mieszkaniu w związku z czym zamiast sprzątać przeglądam gazety nagromadzone na stertach walających się po domu i to wydanie akurat wpadło mi w ręce, 2) w weekend przeprowadziłam lekcję pieczenia muffinów z moimi braćmi ciotecznymi K. (lat 15) i A. (lat 13), co doskonale wpisuje się w przesłanie tego artykułu czyli pochwałę wspólnego pichcenia.

Autorzy tego artykułu opisują zmiany, jakie zachodzą w polskiej mentalności kulinarnej. Prezentują, jak z biegiem lat zmieniało się nasze podejście do jedzenia (od przygotowywania posiłków w domu w warunkach ogólnego niedoboru, przez transformację, która uwolniła mechanizmy rynkowe i sprawiła, że półki sklepów zapełniły się produktami spożywczymi wszelkiej maści, oraz przejście od domowego jedzenia do pospiesznych posiłków w pracy czy nad zlewem (znacie to?)). Ewolucja trwa, ale chyba zaczyna zataczać koło. Coraz częściej gotujemy sami, zarażając kulinarnym entuzjazmem bliskich, a gotowanie przestaje być przykrym obowiązkiem, urastając do rangi miłego zajęcia lub nawet hobby. Zaczynamy zwracać większą uwagę na to co i jak jemy. Próbujemy różnych kuchni i eksperymentujemy. Szukamy inspiracji w rodzinie i u przyjaciół, w mediach, w podróży, w barach i restauracjach.

We wspomnianym artykule możemy przeczytać: „Z ubiegłorocznych badań przeprowadzonych przez firmę badawczą IQS wynika, że gotowanie sprawia przyjemność dwóm trzecim Polek i prawie połowie Polaków, a blisko 40 proc. z nas uważa, że to ciekawa forma spędzania czasu. – Odradzanie się celebry jedzenia to ważny proces. Transformacja przyniosła pełne półki, jednak odebrała czas na gotowanie i cieszenie się wspólnymi posiłkami. Zaczęliśmy jeść w biegu, osobno. A przecież oprócz zaspokajania podstawowej potrzeby życiowej jedzenie to także doskonała okazja do nawiązywania międzyludzkich więzi – mówi prof. Ewa Babicz Zielińska z Akademii Morskiej w Gdyni, od lat badająca zwyczaje żywieniowe Polaków.”
W kontekście nawiązywania więzi artykuł prezentuje przykłady fajnych inicjatyw podejmowanych przez fanów gotowania w domu. Np. imprezy z gotowaniem polegające na tym, że gospodarz udostępnia kuchnię i narzędzia, a goście przynoszą składniki, wspólnie kroją, siekają i gotują, a następnie konsumują stworzone kolektywnym wysiłkiem potrawy. Goście mogą być albo znajomymi czy rodziną albo… obcymi osobami, skrzykniętymi np. przez Internet. „Formuła jest prosta – gospodarz wieczoru urządza przyjęcie dla nieznanych sobie gości, którzy dorzucają się do wspólnego garnka. Zazwyczaj kolacje odbywają się w prywatnych domach i mieszkaniach, ale czasem także w zaprzyjaźnionych lokalach lub w plenerze. Bierze w nich udział do kilkunastu osób. Ta nieformalna alternatywa dla tradycyjnych wyjść do restauracji zyskała już własną nazwę – kluby kolacyjne. Pierwsze pojawiły się w USA i Wielkiej Brytanii. W Polsce zaczęły powstawać 2-3 lata temu. Można je znaleźć w każdym większym mieście: w Krakowie Japoński Klub Kolacyjny, we Wrocławiu – Pod Beszamelem, w Gdańsku – 12 krzeseł, w Warszawie – Latający Talerz i Perfetto. Jest ich u nas ok. 20”, czytamy w artykule.

Inną ciekawą formą spotkań przy stole jest tzw. fooding (którego pomysłodawcą – jak podają autorzy artykułu – jest Tomek Woźniak, autor kulinarnego bloga, którego przepisy i zdjęcia można znaleźć także w magazynie Kuchnia). „To rodzaj spotkania, na które każdy musi coś ugotować – mówi [Tomek Woźniak]. Zdaniem Woźniaka ogromna popularność takich spotkań bierze się stąd, że każdy ma coś do powiedzenia o jedzeniu. – Nawet jeśli nie jesteśmy w tym biegli, odruchowo mamy ochotę w czymś pomóc, włączyć się. Gotowanie od razu wciąga. Często słyszę, że osoby, które były u mnie na imprezie, organizują własne foodingi. To znak, że ktoś nowy przekonał się, że wspólne gotowanie i jedzenie nie musi być obowiązkiem, tylko zabawą – dodaje.”

Fajnym pomysłem na wspólne spędzanie czasu przy jedzeniu i winie jest idea meczów. Nie wiedziałam o jej istnieniu dopóki mój Wybranek nie opowiedział mi o wieczorze zorganizowanym przez jego pracodawcę. Atrakcją tego wieczoru był mecz Francja-Argentyna, ale nie piłkarski, a raczej rywalizacja między winami produkowanymi w tych krajach. Organizacja tego typu meczu jest o tyle skomplikowana, że poszczególne wina powinny reprezentować te same szczepy i roczniki, a różnić się jedynie krajem pochodzenia. Przy okazji porównywania właściwości win można przekąsić smakołyki dobrane do tych trunków.

Zachęcam do wspólnych spotkań przy stole oraz do dzielenia się sprawdzonymi przepisami i pasją gotowania z innymi. Idzie jesień (chociaż to, co jest dziś za oknem przypomina raczej spóźnione lato… w Warszawie jest ok. 26 stopni Celsjusza i piękna, słoneczna pogoda), robi się zimno i ponuro – może warto wykorzystać ten okres do poprawienia sobie (i innym) nastroju organizując wspólną kolację? Ja już planuję takowe na drugą połowę października (po urlopie), a jak na razie mam na koncie wspólne pieczenie muffinów z moimi braćmi ciotecznymi. Zwykle z entuzjazmem przyjmowali muffiny mojego autorstwa, dlatego pomyślałam, że fajnie by było sprezentować im blachę do muffinów i przeprowadzić krótki instruktaż z ich przygotowywania. K. i A. reprezentują pokolenie mężczyzn, którym – moim skromnym zdaniem – nie wypada być kulinarnymi sierotami ;) Gotowanie przestało być kobiecym obowiązkiem, a panowie sami z siebie garną się do garów. Im wcześniej zostaną nauczeni podstaw, tym lepiej. Dzięki temu będą w stanie poradzić sobie w kuchni i samodzielnie przygotować posiłek, który będzie sto razy lepszy niż jakiekolwiek gotowe danie ze słoika, kartonu czy torebki, a już na pewno sto razy zdrowsze. Panowie, do roboty! :)

Moi bracia cioteczni często pomagają w kuchni, ku uciesze naszej babci, która najpierw zaraziła pasją do gotowania mnie i moją siostrę, a teraz także chłopaków. Nie udało się jej niestety z moim bratem, który preferuje dania z tuńczyka z puszki, ale mam nadzieję, że z czasem tuńczyk mu się znudzi ;) [zanim to nastąpi planuję opublikować dedykowany mu wpis na blogu z przepisami na dania z tuńczyka z puszki, ale póki co brak mi pomysłów na przygotowanie go tak, by był zjadliwy ;) na razie mam 1 pomysł i jest to sałatka nicejska - może Wy macie jakieś pomysły?]

W ten weekend z K. i A. zrobiliśmy 2 rodzaje muffinów: z brzoskwiniami z babcinego ogródka (takich dobrych jeszcze w tym roku nie jadłam) oraz z parmezanem, oliwkami i salami. Te drugie zostały ochrzczone mianem „czołgi” – jeżeli nie wiecie dlaczego, wystarczy spojrzeć na poniższe zdjęcie. Czyż to zrolowane salami wetknięte w muffina nie przypomina lufy? :)


Przepis na „czołgi” znajdziecie tutaj, a muffiny z brzoskwiniami zrobiliśmy według tego przepisu, z tym, że chłopcy dodali ozdoby w postaci polewy czekoladowej i różnego rodzaju posypek.

[muffiny z brzoskwiniami w środku i w tle, na ławce przed domem dziadków oraz cioci i wujka, rodziców K. i A.]

[muffiny z brzoskwiniami podrasowane przez K. i A.]

Świetnie się bawiliśmy, a babcia cały czas pilnowała, żebyśmy nie roznieśli jej kuchni ;)

Pozdrowienia dla Moich Uczniów i reszty rodziny :)

poniedziałek, 26 września 2011

Krew i ogień czyli steki wołowe a la Wybranek ;)

Zdaje się, że to było 2 lata temu. To było Boże Narodzenie, a mój Wybranek otrzymał zapewne najbardziej romantyczny prezent w swoim życiu - żeliwną patelnię grillową :) Bardzo byłam dumna z pomysłu na taki prezent, mimo, że może wydawać się dziwny. Najważniejsze było to, że Wybranek był zachwycony i od razu przystąpił do zabawy nową zabawką :) Może przesadziłam z tym "od razu" - pierwsze steki zrobił raczej po Bożym Narodzeniu. Od tamtej pory szukał przepisu na idealnego steka, wypróbowując różne techniki. Myślę, że udało mu się do tego ideału dojść - steki w jego wykonaniu są pyszne. W ten weekend zrobił je z grilla opalanego węglem, stąd pomysł na wpis o stekach a la Wybranek akurat dziś. Oddaję więc głos Wybrankowi:

Przede wszystkim - dobre mięso. Jeśli stać nas na polędwicę z bydła mięsnego, a nie tak jak najczęściej w Polsce - mlecznego, to nie wahajmy się. Jeżeli nie chcemy za dużo inwestować w posiłek, można kupić zwykłą polędwicę wołową, która niestety też do najtańszych partii mięsa nie należy. Jeżeli kupiliśmy mięso rasy mlecznej, zdecydowanie odradzam robienie steków z innych kawałków mięsa niż polędwica wołowa. Jeśli mamy rasę mięsną - można zrobić stek z atrykotu lub rostbefu. Uwaga: To, co mówią kulturyści - że dobre steki wychodzą z ligawy - to nieprawda. Ale może byśmy przeszli do rzeczy. Najlepszą częścią polędwicy na steki jest jej środek. "Ogon" się raczej nie nadaje (choćby dlatego, że trudno wyciąć z niego stek). Natomiast "głowa" nadaje się na steki chateaubriand, ale tym zajmiemy się innym razem. No więc jak już mamy ten środek polędwicy, kroimy go na steki grubości ok 2,5-3 cm. Nie rozklepujemy mięsa! Żadnego tłuczka ani wałka! Następnie mięso trzeba zamarynować. Marynata powinna zawierać oliwę, pieprz, ulubione świeże zioła (nie znam lepszych niż rozmaryn), można dodać czerwone wino (nie więcej niż 2-3 łyżki stołowe na 1 stek) i koniecznie coś kwaśnego (np. kilka kropli soku z cytryny, ale dosłownie kilka). Przykryć i wstawić do lodówki. Marynowanie krótsze niż 1/2 godziny nie ma sensu, dłuższe niż 24 godziny również. Zostwiam jak widać spory margines swobody. Zamarynowane mięso trzeba wyjąć z lodówki wcześniej niż planujemy smażyć steki, bo mięso musi nabrać temperatury pokojowej. To nabieranie trwa czasami 1/2 godziny, czasami 45 min, generalnie lepiej ocieplać dłużej niż smażyć zimną polędwicę.


Rozgrzewamy patelnię (zwykłą lub grillową), jeśli mamy warunki to grill ogrodowy - efekt będzie najlepszy. Patelnia/grill musi być naprawdę dobrze rozgrzana/y. Uwaga: patelni nie smarujemy żadnym tłuszczem. Mięso oczyszczamy z ziół, żeby nie spaliły się w trakcie smażenia/grillowania. Nie dodajemy już tłuszczu do smażenia - wystarczy oliwa z marynaty. Kładziemy mięso na patelnię/grill i smażymy. Ogólne reguły, które niestety nie zawsze się sprawdzają, mówią, że aby uzyskać średnio wysmażony stek, trzeba smażyć mięso przez ok. 4 min z każdej strony. Niestety wystarczy, że grill będzie trochę cieplejszy, a mięso cieńsze i tego typu szacunki można sobie wsadzić w... rozmaryn, który uprzednio wyrzuciliśmy. Więc ja proponuję robić tak: jeżeli lubimy steki surowe (rare) przekręcamy steka na drugą stronę po upływie mniej więcej 2 min, średnio wysmażone (medium) po 3,5-4 min, dobrze wysmażone (well done) po ok. 5 min. Po przerzuceniu na drugą stronę, musimy często kontrolować stopień wysmażenia steka, bo - jak już wspominałem - szacunki co do czasu smażenia nie zawsze się sprawdzają. To najtrudniejszy etap przygotowywania steka, ale wystarczy nauczyć się prostego sposobu i możemy smażyć steki jeden za drugim. Tego prostego sposobu można nauczyć się od Jamiego Olivera. A więc po prostu po przekręceniu steka na drugą stronę sprawdzajmy palcem, czy stopień wysmażenia jest już taki, o jaki nam chodziło.


[w roli oświetleniowca wystąpił mój tato, na podwórku było na tyle ciemno, że nie było widać, jak wygląda mięso]

Nie powinno się przeczucać steków na drugą stronę więcej niż jeden raz, mogą wówczas wyjść twarde. Gdy uznamy, że steki są już gotowe, zdejmujemy je z patelni/grilla, odkładamy na talerz lub deskę na chwilę, żeby odpoczęły przed podaniem. Na czas odpoczynku na każdym steku możemy położyć plasterek masła (będą smaczniejsze). Po ok. 1 min odpoczynku można posolić (jestem zwolennikiem teorii niesolenia mięsa przed obróbką) i podawać. Nie przejmujcie się, jeśli ze steka/steków wycieknie sok, to normalne. Ten sok można z powrotem wlać na patelnię (jeśli robimy stek na patelni), dodać trochę wina i "zdeglasować" smak z mięsa, który pozostał na patelni. Deglasowanie to nic innego jak zbieranie tego smaku za pomocą płynu. Można dodać do tego sosu także 3 krople soku z cytryny. Uzyskanym w ten sposób sosem polewamy mięso ułożone na talerzu.


Uwaga: nie robimy steków tak, jak Robert Burneika, no chyba, że ktoś bardzo lubi niesmaczne mięso...

Życzymy smacznego :)

piątek, 23 września 2011

Comfort food 2: makaronowy poprawiacz nastroju :)

Tym razem odc. 2 z serii comfort food (jedzenie na pocieszenie). Poprzednim razem pocieszać musiałam samą siebie, dziś pocieszenia potrzebował Wybranek, po ciężkim dniu w pracy. "Zjadłbym coś dobrego i napiłbym się wina", rzekł. Rozważaniom poddano gotowanie w domowym zaciszu lub wyjście "gdzieś". Gyby na Starym Mokotowie była jakaś przyzwoita pizzeria (mam wrażenie, że nie ma, ale jeśli jestem w błędzie, będę wdzięczna za wyprowadzenie mnie z tego błędu ;), pewnie stanęłoby na posiłku "na mieście" (bo pizza to dobro pierwszego wyboru, jeśli chodzi o comfort food nabywany poza domem), ale w związku z tym, że w okolicy jest tylko przybytek serwujący najbardziej tuczącą pizzę na świecie (aż tak zdesperowani nie byliśmy, żeby tam iść ;), podjęto decyzję o pozostaniu w domu. Nie upiekliśmy pizzy (to jednak wymaga trochę pracy...), ale zrobiliśmy inne danie, które spełniło zadanie na ten wieczór (poprawa humoru :).

W TOP10 ulubionych potraw Wybranka jest takie jedno danie, które gotujemy dość często. Z przepisu Gordona Ramsaya, który odkryliśmy jakiś rok temu: farfalle z boczkiem i groszkiem. I to ono stało się atrakcją dzisiejszego wieczoru. Proste składniki, prosty przepis, szybkie wykonanie. Czego chcieć więcej, jeśli humor nie dopisuje, a zmęczenie zniechęca do bardziej praco- czy czasochłonnych kuchennych operacji? Do tego czerwone wytrawne wino z Bordeaux (a dokładnie Haut-Médoc) i jedziemy z tym pocieszaniem :)

Makaron farfalle z boczkiem i zielonym groszkiem
(inspirowany przepisem z książki Gordona Ramsaya pt. "Szef kuchni po godzinach")


Składniki (porcja dla 2 osób):
  • 4 garści makaronu farfalle
  • 1/2 opakowania mrożonego groszku
  • 20 dag boczku (może być wędzony w plasterkach albo lardon)
  • 100ml śmietany (12% lub 18%)
  • 1/2 krzaczka świeżej szałwi
  • 4 gałązki natki pietruszki
  • 2 ząbki czosnku
  • 2 łyżki startego parmezanu + trochę do posypania gotowego dania na talerzu
  • świeżo zmielony pieprz
  • 1 łyżka soli
Przygotowanie:
  1. nastawić wodę na makaron, osolić 1 łużką soli na ok 3l wody
  2. boczek pokroić w kostkę i podsmażyć bez tłuszczu (na suchej patelni, wystarczy tłuszcz, który wytopi się z boczku)
  3. mrożony groszek przesypać do miseczki (lub innego naczynia), zalać wrzątkiem - jak woda całkowicie ostygnie, odcedzić (ew. można też przez chwilę zblanszować w gotującego się w garnku wodzie)
  4. drobno posiekać czosnek i dorzucić na patelnię do boczku
  5. wrzucić makaron do gotującej się wody i gotować zgodnie ze wskazówkami na opakowaniu
  6. na patelnię dodać śmietanę i  (odsączony z wody) rozmrożony groszek
  7. drobno posiekać szałwię i natkę, dorzucić na patelnię, wymieszać
  8. dodać 2 łyżki startego parmezanu, ponownie wymieszać
  9. sos doprawić pieprzem do smaku
  10. do sosu wrzucić makaron, dobrze wymieszać (tak, aby sos oblepił kokardki)
  11. na talerzu można dodatkowo posypać makaron świeżo startym parmezanem
Smacznego :)

niedziela, 18 września 2011

Pomidory faszerowane a la PANI

PANI to moje ulubione czasopismo dla kobiet, od kilku lat nie przegapiłam chyba żadnego wydania. Głównie ze względu na ciekawe reportaże i podejście do mody, ale także ze względu na sekcję „Gust”, w której są stałe kolumny „Kuchnia z pasją” i „Podróże”. „Kuchnia z pasją” to kolumna prowadzona przez Tadeusza Pióro, historyka literatury, poety, wykładowcy Uniwersytetu Warszawskiego oraz miłośnika dobrej kuchni. Każdy z jego artykułów ma jakiś motyw przewodni (w jednym z poprzednich wydań był to np. absynt), wokół którego buduje prezentowany jadłospis. Zwykle oglądałam zdjęcia potraw jego autorstwa i czytałam przepisy z zainteresowaniem, ale również z pewną nieśmiałością, bo momentami wydawały mi się trochę zbyt wydumane (posługując się artykułem z absyntem w roli głównej: gazpacho z truskawek i pomidorów z granitą z absyntu, carpaccio z warzyw z sosem absyntowym, itd.). W związku z tym owszem, czytałam i oglądałam, ale jakoś nigdy nie wypróbowałam żadnego z przepisów pana Pióro. Aż do dziś :)

We wrześniowym wydaniu PANI motywem przewodnim kolumny „Kuchnia z pasją” były pomidory. Bo teraz są najlepsze – sierpień i wrzesień to moment, w którym są dojrzałe, mają piękny kolor i jeszcze piękniejszy zapach (o ile nie są to pomidory z hipermarketu). Postanowiłam więc zwalczyć nieśmiałość wobec przepisów pana Pióro i wypróbować ten najapetyczniejszy z nich: pomidory faszerowane.


Nie mogłam oczywiście nie zmodyfikować tego przepisu (nie byłabym sobą ;), poniżej prezentuję moją wersję, stąd dopisek "a la" przed PANI.

Pomidory faszerowane a la PANI


Składniki (dla 2 głodnych osób lub 4 mniej głodnych ;)
  • 4 duże pomidory bawole serca (kupując pomidory, wybierajcie takie, które nie są bardzo miękkie - jeśli będą za miękkie, mogą się rozpruć w trakcie wypełniania farszem lub pieczenia; jednocześnie wybierajcie takie, które mają płaski spód = które ustoją w brytfance, a nie przewrócą się na bok, a farsz się wysypie)
  • 200g mielonej cielęciny (może być mielona wołowina lub indyk, ale w oryginale jest cielęcina i w tym miejscu postanowiłam trzymać się oryginalnego przepisu; mieloną cielęcinę w Warszawie można kupić np. w sklepie internetowym befsztyk.pl lub w stacjonarnym sklepie o tej samej nazwie, który znajduje się przy ul. Puławskiej, praktycznie na rogu ul. Puławskiej i ul. Domaniewskiej, 3 kroki od stacji Metro Wilanowska)
  • 50g kaszy bulgur (można ją kupić w delikatesach Marks & Spencer; bulgur można zastąpić ryżem lub kuskusem)
  • 1/2 dużej czerwonej papryki
  • 1/2 niewielkiej papryczki chili
  • 1 średnia cebula
  • 10 czarnych oliwek
  • 1/2 krzaka świeżej bazylii
  • 4 ząbki czosnku
  • kilka gałązek świeżego tymianku
  • 1 gałązka świeżego rozmarynu
  • 400 ml bulionu (w oryginale jest cielęcy, ja miałam warzywny)
  • 2 łyżki oliwy z oliwek
  • sól, pieprz
Przygotowanie:
  1. bulgur ugotować (15-20 min) na niewielkim ogniu w 200 mln bulionu (gotować do momentu, w którym kaszka wchłonie cały płyn)
  2. pomiory umyć, oszuszyć, ściąć górną część z szypułką (tak, żeby powstało coś na kształt "czapeczki")
  3. delikatnie wydrążyć miąsz z pomidorów (tak, żeby nie uszkodzić ścianek), miąsz drobno posiekać
  4. drobno posiekać 1 ząbek czosnku i cebulę
  5. na patelni rozgrzać oliwę, wrzucić mięso mielone, podsmażyć kilka chwil, następnie dodać cebulę i czosnek, a po chwili także pokrojony miąsz pomidorów
  6. drobniutko posiekać chili, paprykę pokroić w niedużą kostkę, oliwki w półplasterki
  7. chili, paprykę i oliwki dodać do mięsa, smażyć wszystko razem przez 5 min
  8. dodać bulgur, doprawić solą i pieprzem (wedle uznania)
  9. na koniec do farszu dodać grubo posiekaną bazylię i wyłączyć ogień pod farszem
  10. piekarnik nagrzać do 180 stopni Celsjusza (bez termoobiegu)
  11. pozostałych 200ml bulionu wlać do formy do pieczenia/naczynia żaroodpornego, wrzucić tymianek i rozmaryn
  12. pozostały czosnek (3 ząbki) rozgnieść końcówką noża (może być z łupinkami), dorzucić na blachę/do naczynia żaroodpornego
  13. pomidory nafaszerować farszem, przykryć "czapeczkami", ułożyć na blaszce/w naczyniu żaroodpornym
  14. wstawić do nagrzanego piekarnika, piec przez 15 min (bez przykrycia)
Pomidory nie zostały obrane ze skórki, bo najprawdopodobniej bez niej rozsypałyby się. Po zapieczeniu skórka sama schodzi. Można posypać odrobiną startego parmezanu lub dodatkową bazylią.

Smacznego :)

sobota, 17 września 2011

Subiektywnie o: Taverna Patris

Taverna Patris to grecka tawerna mieszcząca się w raczej nie najpiękniejszej lokalizacji (przy ruchliwej ulicy Wał Miedzeszyński w Warszawie), w dodatku ze złą sławą (w poprzedniej knajpie, która funkcjonowała w tym miejscu, w 2001 roku zamordowano byłego ministra sportu, Jacka Dębskiego – to ta sprawa z Haliną G., pseudonim „Inka”). Niemniej jednak ciepły wystrój tej knajpki oraz panująca w niej przyjazna atmosfera sprawiają, że myśli skupiają się na tym, co jest wewnątrz budynku (a głównie na stole), a nie na tym, co dzieje się na zewnątrz czy co stało się w tym miejscu 10 lat temu.

Nazwa tego miejsca pochodzi od nazwiska właścicieli, którzy mają greckie korzenie. Wnętrze jest proste, ściany są jasne, meble kolorowe, jest dużo światła i przestrzeni oraz fajny kącik dla dzieci (nie, nie próbowałam w nim usiąść ;).

W menu królują greckie przysmaki: tzatziki (znane zdaje się wszystkim), dolmadakia (idea podobna do polskich gołąbków, ale zamiast liści kapusty są liście winogrona, a w środku kasza perłowa i wołowina), horiatiki (sałatka wiejska, znana jako sałatka grecka), moussaka (słynna grecka zapiekanka) czy baklava (tak, to nie tylko bliskowschodni, ale także grecki deser). W karcie, obok jej prostoty i koncentracji na greckich daniach (nie ma ani caprese, ani carpaccio, ani tatara ;), bardzo podobało mi się to, że przy każdym daniu znalazła się adnotacja, jakie wino restauracja poleca do tego akurat dania. W żadnym innym miejscu się z tym nie spotkałam, a uważam, że to bardzo dobry pomysł. Dla mnie taka rekomendacja w menu jest dużo lepszym rozwiązaniem, niż słuchanie wywodów kelnera, który wygląda i zachowuje się jakby połknął szczotkę, a zaraz po niej zjadł wszystkie rozumy ;) Albo kelnera, który nauczył się na pamięć kilku frazesów o kilku winach i próbuje je sobie przypomnieć przy stole, męcząc się i dukając. Choć znam podstawowe zasady doboru win do potraw, nie jestem ekspertem, byłam więc wdzięczna autorowi karty za podpowiedź :) [zdjęcia były robione aparatem z telefonu komórkowego, więc z góry przepraszam za słabą jakość]


Do Taverny Patris szłam z założeniem, że chcę spróbować greckich klasyków w ich wykonaniu. Mój Wybranek nigdy nie okazywał zbytniego zamiłowania do kuchni greckiej, ale mimo to ochoczo zarezerwował stolik, gdy pewnego niedzielnego wieczoru zasugerowałam, że może zjedlibyśmy kolację w Patris. Zanim przyjaźnie nastawiona kelnerka w wielkich okularach przyniosła zamówione dania, zaserwowała nam „poczekajkę”, która była po prostu rewelacyjna. Była to grecka pasta fava, zrobiona z fasoli i suszonych pomidorów, posypana świeżym koprem. Do tego – jak poinformowała nas kelnerka – serwowany jest chleb wypiekany na miejscu. Tym razem chleba zabrakło, ale dostaliśmy wypiekaną na miejscu pitę i nie narzekaliśmy. To była jedna z najlepszych „poczekajek”, jakie kiedykolwiek jadłam. Przymierzam się do odwzorowania jej w domu :)


Na przystawkę zamówiłam horiatiki czyli sałatkę z pokrojonej papryki, pomidora, ogórka i oliwek, które skropiono grecką oliwą z oliwek (czytałam kiedyś, że w zasadzie wszystkie greckie oliwy są dobre, bo trudno je zepsuć) i przykryto dużym plastrem sera feta. Zaskoczeniem była dla mnie obecność w sałatce kaparów – nigdy nie jadłam tej sałatki z ich dodatkiem, komponowały się jednak dobrze z pozostałymi składnikami.


Wybranek postawił na dolmadakia czyli gołąbki z liści winogron, nadziewane kaszą perłową i wołowiną, zaserwowane z tzatziki. Uznał, że gołąbki były raczej mdłe, ale z tzatziki smakowały ok.


Moim daniem głównym była moussaka, czyli zapiekanka z wołowiny i bakłażana pod beszamelem. Dostałam ogromną porcję zapiekanki, po której miałam ochotę popaść w ogólny błogostan i uciąć sobie drzemkę, choćby i w kąciku dla dzieci (tam było najbardziej kameralnie ;).


Wybranek zamówił tourtę, czyli duszoną jagnięcinę zapiekaną w cieście francuskim, ale niestety „wyszła”, więc poprosił o paidakia, czyli grillowane kotleciki jagnięce, które chwalił, gdy już zostały mu zaserwowane. Popijaliśmy czerwone, wytrawne wino domowe (pod taką nazwą figuruje w karcie) – jak tawerna to tawerna, nie ma co się snobować. Wino zostało nam zaserwowane w zabawnych karafkach z gliny, dawało kopa ;)


Po krótkich rozważaniach, czy wziąć deser czy nie (byliśmy najedzeni), zdecydowaliśmy się na baklavę (ja) oraz mus czekoladowy z daktylami - sokolata me hurmes (Wybranek).


Wybranek sam jest mistrzem musu czekoladowego (przy najbliższej okazji zaprezentuję jego musowe dokonania na blogu :) i najwyraźniej postanowił porównać Patrisowy wyrób ze swoim. Wynik: 1:0 dla Wybranka ;) Mój deser był ok, ale coś było nie tak z lodami, które zaserwowano do baklavy, miały taką konsystencję, jakby się rozmroziły, a potem zostały ponownie zamrożone (niezdrowe), więc je zostawiłam. Baklavę zjadłam całą, „do ulania”, jak mówi E., moja koleżanka z pracy ;)

Na osobny paragraf zasługuje obsługa. Daj Boże więcej takich kelnerek i kelnerów :) Obsługująca nas pani w wielkich okularach była uśmiechnięta i wyluzowana, a jednocześnie rzeczowo odpowiadała na nasze pytania i sprawnie przynosiła dania/wynosiła naczynia. Zupełnie nas rozwaliła, uczestnicząc w takiej oto scence rodzajowej:
Klient: Czy macie państwo może papierosy w sprzedaży?
Kelnerka: Nie, ale mogę pana poczęstować moimi. Mam malboraski.

Ile razy byliście świadkami takiego proklienckiego podejścia? :) Ja nigdy wcześniej. Szacun.

Cena dania głównego 30-50 zł. Polecam Patris na posiłki w rodzinnym gronie lub biesiadowanie z przyjaciółmi. Myślę, że jeszcze tu wrócę :) A postanowiłam napisać o tej knajpce akurat dziś, bo mamy weekend czyli czas sprzyjający spotkaniom z rodziną i przyjaciółmi. Może tym razem w Patris? :) Więcej informacji można znaleźć na ich stronie internetowej:  http://www.tawernapatris.pl/

czwartek, 15 września 2011

Sałatka z serem roquefort, gruszką i orzechami

W życiu do wszystkiego trzeba dorosnąć. Do małżeństwa, macierzyństwa, kredytu hipotecznego i odpowiedzialnego stanowiska w pracy (z tego miejsca "pozdrawiam" wszystkich niedoświadczonych pchających się na stanowiska wymagające doświadczenia, choćby życiowego). Ale także do bardziej prozaicznych rzeczy, jak np. jedzenie sera pleśniowego :)

Pierszy ser pleśniowy, jaki w życiu jadłam, to był wyrób camembertopodobny, do konsumpcji którego mnie i moje rodzeństwo próbował przekonać nasz tato. Były to zdaje się wczesne lata 90-te, a ser w ogóle nam nie smakował. Natomiast tacie owszem. Nie pamiętam już dokładnie, ale zapewne skwitował nasze zachowanie jakimś stwierdzeniem w stylu "Nie wiecie, co dobre" :) Później było lepiej - z upływem czasu na rynku dostępny był coraz większy wybór i tych polskich, i tych z importu. Najpierw przekonałam się do polskiego camemberta, potem próbowałam tych bardziej... aromatycznych, francuskich camembertów. I też były ok. Potem w moim repertuarze zagościły kozie sery pleśniowe, które uwielbiam i zawsze, gdy widzę w menu restauracji danie z serem kozim, zamawiam je :) Zwykle jest to przystawka, spośród których najbardziej lubię plaster koziego sera pleśniowego w kształcie rolady, zapieczony w piecu na grzance i umieszczony na szczycie kupki sałaty doprawionej dressingiem na bazie zredukowanego octu balsamicznego, z dodatkiem np. orzechów włoskich, czasami suszonej żurawiny. Chyba jeszcze nie zdarzyło mi się nie zamówić tej przystawki, o ile była w karcie dań ;) Stosunkowo niedawno, bo dopiero ok. 2 lata temu przekonałam się również do serów z zieloną czy niebieską pleśnią. Wśród tych serów moim faworytem jest francuski roquefort (z mleka owczego), zarówno ze względu na smak, jak i konsystencję. Rokpol (inaczej lazur błękitny), czyli polski odpowiednik roqueforta, też jest ok, ale jednak co roquefort to roquefort. Włoska Gorgonzola (z mleka krowiego) jest dobra, ale ma bardziej galaretowatą konsystencję i z tego względu lepiej nadaje się do różnego rodzaju sosów niż np. roquefort.

Natomiast roquefort świetnie nadaje się do sałatek, np. do jednej z moich ulubionych - sałatki z serem rouefort, gruszką i orzechami :) Robi się ją bardzo szybko, nie wymaga wiele pracy, a jest naprawdę super. Słodycz gruszki (na którą nota bene właśnie jest sezon = jesienią są najlepsze) wspaniale komponuje się ze słodkawym (ale inaczej niż gruszka) serem i aromatem orzechów włoskich (te niedługo zaczną dojrzewać i będzie można kupić/nazbierać takich pysznych, świeżych orzechów z miękką skórką, które nie mają jeszcze goryczki, której nabierają orzechy składowane przez jakiś czas po zebraniu). Do tego dressing z dodatkiem octu winnego dla przełamania tej słodyczy i sałata - głównie dla koloru, chyba, że mamy rukolę, która ma wyrazisty smak.

Sałatka z serem roquefort, gruszką i orzechami

Składniki (porcja dla 1 osoby):
  • 1 garść sałaty porwanej na małe kawałki (mix, roszponka, masłowa lub rukola, ale polecam raczej subtelniejsze w smaku niż rukola)
  • 1 dojrzała gruszka (można obrać ze skórki, ale ładniej wygląda ze skórką)
  • 5 dag sera roquefort (w sklepach na stoiskach z nabiałem najczęściej można kupić opakowania 10 dag)
  • garść orzechów włoskich
  • 3* łyżeczki oliwy z oliwek
  • 1* łyżeczka octu z białego wina
  • szczypta soli i świeżo zmielonego pieprzu
*dobierając proporcje oliwy i octu, zwykle kieruję się wskazówką Jamiego Olivera, który w jednym ze swoich programów radził, żeby zawsze mieszać oliwę i kwas (ocet, sok z cytryny) w proporcji 3:1

Przygotowanie:
  1. z oliwy, octu, soli i pieprzu przygotować dressing (= wymieszać :)
  2. sałatę polać dressingiem i dobrze wymieszać, tak, aby pokrył wszystkie kawałki (najlepiej rękoma - żanda łyżka nie wymiesza składników sałaty tak dobrze, jak ręce ;)
  3. gruszkę pokroić na ćwiartki, usunąć gniazdo z nasionami i ogonek, pokroić na ćwiartki, potem każdą ćwiartkę przekroić na pół wzdłuż, a potem w poprzek na niewielkie kawałki
  4. pokrojoną gruszkę rozsypać na sałacie z dressingiem
  5. na sałatę z pokrojoną gruszką pokruszyć ser oraz orzechy
  6. delikatnie wymieszać (lub nie, jeśli ktoś woli sałatkę z warstwami - na zdjęciu poniżej niewymieszana, prawie nie widać sałaty, ale ona naprawdę tam jest ;)

Pyszna jest również inna prosta sałatka z sera pleśniowego - tym razem z poczciwego polskiego camemberta z krowiego mleka. Zdjęcia nie będzie (dwie sałatki na kolację dla 1 osoby to trochę za dużo - nie, że nie dałabym rady zjeść 2, ma się te możliwości, ale czasami trzeba trochę poskromić apetyt ;), ale będzie krótki opis, z czego ją zrobić: camembert pokrojony na niewielkie kawałki (dla 1 osoby ok. 1/2 krążka camemberta), winogrona (albo białe, albo różowe, alto te i te), orzechy włoskie, sałata, oliwa, sok z cytryny, sól, pieprz. Z oliwy, soku z cytryny i przypraw przygotowywujemy dressing, który mieszamy z poszarpaną sałatą. Na wierzchu sałaty układamy przepołowione winogrona i pokrojony ser, posypujemy pokruszonymi orzechami. I konsumujemy :)

środa, 14 września 2011

Kto nie lubi flaków?

Ja. To znaczy jadam tylko zupę (płyn), ale tego, co w niej zwykle pływa to już nie... Od dzieciństwa kojarzyło mi się to z wielkimi, obrzydliwymi, białymi robalami. Ale w sumie nie wiem, co jest gorsze: czy to wyobrażenie czy rzeczywistość (tytułowe flaki to nic innego jak fragmenty żołądka krowy...).  Ludzkość zna zapewne bardziej niecodzienne smakołyki (sporo z nich można zobaczyć w telewizyjnej serii "Bizzare Foods", emitowanej kiedyś na kanale kuchnia.tv), jednak w naszej szerokości geograficznej flaki są chyba najpopularniejszym z nich.

Pamiętam, że gdy byłam dzieckiem, wszyscy dorośli zachwycali się flakami. Nigdy tego nie rozumiałam, ale mogło to wynikać z powszechnych niedoborów panujących w Polsce w poprzednim ustroju. Bo ze smaku to chyba nie... chociaż zupa (w sensie płyn) - o ile jest ugotowana na dobrym, domowym bulionie i dobrze doprawiona pieprzem i majerankiem - jest całkiem ok.

Moja mama znalazła sposób na oswojenie flaków - nie dodawała do nich flaków ;) Danie to u nas w domu funkcjonuje pod nazwą "flaczki drobiowe" i jest zrobione... nie, nie z drobiowych żołądków, ale z dużej ilości mięsa drobiowego i wołowego oraz pieczarek i warzyw. Najpierw gotuje się bulion na wołowinie, potem gotuje się warzywa i kurczaka, a jak wszystko jest już ugotowane, kroi się składniki na małe kawałki, dorzuca się pieczarki, doprawia do smaku i konsumuje :) Ta zupa kojarzy mi się... z transformacją systemową - mama zaczęła ją robić w latach 90-tych, gdy mięso przestawało być dobrem rzadkim. Kojarzy mi się też z jesienią i zimną, bo właśnie w trakcie tych pór roku najczęściej pojawiała się na stole w moim rodzinnym domu. Jest smaczna, sycąca i rozgrzewająca. No i nie zawiera flaków :)

Taką zupę moja mama ugotowała nam w ostatni weekend, a ja dostałam zapas "na drogę" (w formie tzw. wałówki). Zapas ten został zagospodarowany w ramach podniedziałkowego i wtorkowego lunchu, stąd też słaba jakość zdjęcia, które zrobiłam w firmowej kuchni, aparatem z telefonu komówkowego ;)


Flaczki drobiowe mojej mamy

Składniki (na ok. 5-litrowy gar = ilość na 2 dni dla 5-osobowej rodziny ;)
  • 1 kg mięsa wołowego (antrykot lub szponder)
  • 1 kg kurczaka (mogą być piersi, ale mogą być trochę suche, więc lepiej podudzia albo ćwiartki)
  • 0,75-1 kg pieczarek
  • 2 średnie marchewki
  • 1 nieduży seler
  • 2 korzenie pietruszki (ale mniejsze niż marchewki)
  • 2 x 1 łyżka masła
  • majeranek, sproszkowany imbir, sproszkowana gałka muszkatołowa, sól, pieprz, słodka papryka, ostra papryka, liść laurowy, ziele angielskie, pieprz w ziarenkach, ew. 1-2 kostki bulionu wołowego
Przygotowanie
  1. do 5-litrowego gara nalać zimnej wody (do ok. 3/4 wys.)
  2. opłukać mięso wołowe w bieżącej wodzie, oszuszyć i włożyć je do garnka z wodą, dorzucić 1 listek laurowy, 2-3 ziarenka ziela angielskiego oraz 4-5 ziarenek pieprzu (lepiej mniej niż więcej, w razie czego można dodać pieprzu później) oraz włoszczyznę (marchewka, pietruszka, kawałek selera, kawałek pora, przypalona cebula)
  3. "podpalić" pod garnkiem i gotować, dopóki woda się nie zagotuje - jak się zagotuje, zmniejszyć ogień, żeby się nie gotowało, a raczej bulgotało
  4. podczas, gdy gotuje się bulion, ugotować mięso drobiowe w osobnym garnku, jeśli mamy podudzia lub ćwiartki (bo skóra jest tłusta i oddaje ten tłuszcz do zupy i zupa staje się zbyt tłusta; wystarczy tłuszcz z wołowiny), a jeżeli piersi to obrać je z błonek i innych farfocli i dorzucić do gotującego się mięsa wołowego (pierś kurczaka gotuje się dużo szybciej niż wołowina, więc trzeba uważać, żeby ich nie rozgotować i wyjąć je, jak tylko uznamy, że są już ugotowane)
  5. mięso wołowe wyjąć z bulionu, gdy uznamy, że jest już gotowy (na smak; czasowo zajmuje to 2-3h na niewielkim gazie/ogniu) - na końcówkę, jak już wyjmiemy mięso, dobrze jest wrzucić 2-3 całe gałązki natki pietruszki; moja mama mówi, że dodaje to bulionowi ładnego aromatu;
  6. gdy mamy już gotowy bulion i ugotowane mięso, obieramy, myjemy, obieramy i ścieramy na tarce o grubych oczkach marchew, seler i korzeń pietruszki, a następnie przez kilka minut podduszamy je na patelni na łyżce masła
  7. myjemy, obieramy (o ile mamy zwyczaj obierać) pieczarki, kroimi je na grubsze plastry i wrzucamy na patelnię, żeby odparować z nich płyn - jak cały płyn odparuje, dodajemy łyżkę masła i chwilę podsmażamy, doprawiając solą i pieprzem
  8. mięso (odcedzone) obieramy z farfocli (oddzielamy od kości, jeśli mamy podudzia lub ćwiartki kurczaka), kroimy/dzielimy na niewielkie kawałki
  9. przecedzamy bulion przez sitko, żeby uzyskać czysty płyn
  10. do przecedzonego bulionu dodajemy pokrojone mięso, podduszone warzywa i usmażone pieczarki
  11. całość doprawiamy do smaku solą, pieprzem, imbirem, gałką muszkatołową, majerankiem, słodką papryką (pół łyżeczki) i odrobiną ostrej papryki - wszystko wedle uznania, a jednocześnie tak, żeby osiągnąć smak podobny do tych tradycyjnych flaków
  12. jeżeli bulion ma zbyt delikatny smak, można dorzucić kostkę wołową (nie jestem zwolenniczką kostek, ale tak jest w oryginalnym przepisie)
Konsumować z pieczywem, najlepiej w zimne dni - syci i rozgrzewa.

Tak, to danie jest zdecydowanie pracochłonne. Dlatego nie sądzę, żeby Czytelnicy tego bloga zaczęli masowo gotować flaczki drobiowe ;) Niemniej jednak warto spróbować.


wtorek, 13 września 2011

Pizza w wydaniu PRLowskim, z wędzoną rybą

W książce „Stół, jaki jest”, o której wspominałam w jednym z poprzednich wpisów, Wojciech Nowicki tak oto pisze o podejściu do kuchni włoskiej w PRLowskiej Polsce: „To był okres ślepej wiary, obejmującej niemal cały naród, że można zrobić coś z niczego; że parmezan da się zastąpić serem tylżyckim, że zamiast owoców morza można użyć tuńczyka z puszki, dorsza i węgorza (osobna historia – znaleźć węgorza i móc sobie na ten zakup pozwolić). Ta wiara była nasza prywatna, siedzieliśmy przy stole w kuchni, pizza była w piekarniku, jak zawsze na całą blachę (…). Pomidor parzył (nikt nie uprzedził, że Włosi cienko kroją), zamiast mozzarelli był jakiś ser żółty, jeden z tych fabrycznych; ojciec przynosił zioła z ogrodu; i byliśmy wniebowzięci”.

A przypomniałam sobie o tym fragmencie tej książki, przeglądając zbiory przepisów mojej mamy w poszukiwaniu przepisu na polską pizzę. Polska pizza to nie jest jakiś tam cienki placek drożdżowy posmarowany sosem ze świeżych pomidorów i bazylii, obłożony mozzarellą oraz innymi dodatkami, kojarzącymi się z kuchnią śródziemnomorską. Polska pizza to prostokątne ciasto drożdżowe o grubości 2-2,5 cm, posmarowane przecierem pomidorowym lub keczu(a)pem, obłożone cebulą, pieczarkami i kiełbasą pokrojoną w plasterki oraz obficie posypane serem żółtym (nie na odwrót, tj. ser na dole, a na nim dodatki). Aha, i koniecznie doprawione majerankiem zamiast bazylii czy oregano :) I takiej właśnie pizzy zachciało się mojej siostrze i mi w ten weekend.

Przepis na taką pizzę dawno temu mojej mamie dała babcia (mama mojego taty). To był wielokrotnie sprawdzony przepis, więc nie mogło nie wyjść. Niestety w czeluściach szuflady z maminymi zbiorami literatury kulinarnej nie znalazłam wymiętej i obszarpanej karteczki niewielkich rozmiarów, na której ten przepis został uwieczniony. Przerzuciłam się więc na przeglądanie starych książek kucharskich, a wśród nich znalazła się pozycja pt. „Ciasta słodkie i wytrawne” Heleny Lipińskiej i Andrzeja Woźniakowskiego, która ma tyle lat, co ja ;) Zawiera wiele przepisów na różne słodkie i niesłodkie ciasta, m.in. pizzę. I to jaką! Z grzybami i... wędzoną rybą. Autorzy książki sugerują, że do takiej pizzy dobre będą wędzone szprotki, makrela lub śledź. Godne uwagi są również wskazówki dotyczące serwowania tego specjału: „[Pizzę] Podawać na gorąco, pokrojoną na kawałki, do czerwonego barszczu, bulionu, czystych zup lub z surówką”. Czad. Obawiam się, że po spróbowaniu takiego specjału przeciętny Włoch by… oniemiał (z zachwytu naturalnie), o ile w ogóle odważyłby się spróbować ;)



Stara prawda o życiu i marketingu głosi jednak, że lubimy to, co znamy. Taka pizza (bez wędzonej ryby!) kojarzy mi się z fajnym dzieciństwem, które miałam i z ciepłem rodzinnego domu, a to, czy jest prawdziwa (cokolwiek to znaczy) czy nie, nie ma w sumie większego znaczenia. Mi odpowiada :) Nie pokusiłam się na przygotowanie pizzy z wędzoną rybą, ale trochę zmodyfikowałam przepis z książki, m.in. zastępując rybę kiełbasą wiejską, a z grzybów wybierając pieczarki. Do tego trochę cebulki i tyle.



Składniki (na typową dużą blachę do ciasta):

na CIASTO (przy poniższych proporcjach ciasto wyrosło na ok. 1-1,5 cm)
  • 2 szklanki mąki
  • 1 szklanka mleka
  • 1 op. drożdży w proszku (ok. 7-8g)
  • 4 łyżeczki cukru
  • Szczypta soli
DODATKI
  • 2-3 łyżki keczu(a)pu lub przecieru pomidorowego
  • 15 dag sera żółtego
  • 1 laska kiełbasy wiejskiej
  • 0,75 kg pieczarek
  • 1 duża cebula
  • 1 łyżka masła
  • 1 łyżka oleju
  • Sól, pieprz
  • Oregano do posypania (jakoś nie mogłam się przemóc, żeby dodać majeranek…)
Przygotowanie:
  1. Mąkę przesiać do miski, wymieszać ze szczyptą soli
  2. Podgrzać mleko (powinno być ciepłe, ale nie gorące), rozpuścić w nim cukier i drożdże
  3. Mieszankę tę wlać do miski z mąką, wymieszać, zagnieść ciasto
  4. Ciasto odstawić do wyrośnięcia na ok. 30 min w ciepłe miejsce (miskę przykryć ściereczką)
  5. Nagrzać piekarnik do 170 stopni Celsjusza (bez termoobiegu)
  6. Obrać i umyć pieczarki, pokroić je w grubsze plastry, usmażyć (najpierw wrzucić na suchą patelnię i odparować płyn, a dopiero jak płyn wyparuje dodać łyżkę masła i podsmażyć, doprawiając solą i pieprzem)
  7. Obrać kiełbasę ze skórki, pokroić w plasterki
  8. Obrać cebulę, pokroić w kostkę
  9. Cebulę i kiełbasę podsmażyć razem na oleju
  10. Wyrośnięte ciasto wyłożyć na posmarowaną tłuszczem blachę i równomiernie rozprowadzić po jej powierzchni
  11. Ciasto posmarować ketchu(a)pem lub przecierem pomidorowym, na nim ułożyć pieczarki oraz kiełbasę z cebulą, posypać oreganem
  12. Ser zetrzeć na tarce, posypać pizzę
  13. Piec przez 20 min
Zapijać barszczykiem, z benzoesanem sodu lub bez, jak kto woli ;)

niedziela, 11 września 2011

Jak u A.

Zgodnie z zapowiedzią, tym razem oddaję głos A., u której w ubiegłym tygodniu byłam na pysznej i bardzo obfitej (a jak! ;) kolacji. Wybrałam się do A., mieszkanki Kabat, na rowerze, bijąc swój rekord życiowy jeżeli chodzi o czas przejazdu ok. 11-kilometrowej trasy ze Starego Mokotowa na Kabaty (przy jednym z naszych wcześniejszych spotkań zrugałam A. i M., która również należy do naszej bandy drombo, za spóźnianie się na spotkania i teraz muszę się pilnować, żeby nie było, że innych rugam, a sama się spóźniam ;), dojechałam w 40 min, w balerinach i sukience. Pomysł z przejażdżką rowerową miał związek z nadzieją na spalenie choć kilku kalorii przed wieczornym obżarstwem. Z powrotem rower prowadziłam ;)
Wygłodniałej cyklistce (ja), salserce (B.) i chórzystce gospel (wspomniana M.) A. zaserwowała grzanki z marynowanym serem kozim podane z sałatką z pomidorków według przepisu Nigelli Lawson, zupę kurkowo-porową oraz bób z marchewką i bryndzą. A deser zrobiłyśmy sobie same, tj. B. i M. go ulepiły, bo ja przecież musiałam to wszystko udokumentować ;) Ale po kolei.

Antipasto*: Grzanki z marynowanym serem kozim
(marynowany ser według przepisu z magazynu Kuchnia, wydanie 01.2011)
 
Składniki (dla 6 osób):
  • 6 plastrów rolady koziej (o konsystencji twardszego sera białego/fety; bez skórki pleśniowej; np. marki Soignon)
  • 1/3-1/2 pęczka tymianku - posiekanego (zdaniem A. mogą być też inne zioła np. oregano świeże)
  • 20-30 ziarenek czerwonego pieprzu - zmiażdżonych
  • Oliwa z oliwek (na oko 1 szklanka)
  • 3 listki laurowe (A. nie poczuła, żeby jakoś mega wpłynęły na smak, ale są w przepisie)
  • 6 kromek razowego pieczywa
Przygotowanie:
  1. Ser kroimy na grube plastry (ok. 1cm). Plastry sera obtaczamy w tymianku i pieprzu, układamy w hermetycznym pojemniczku lub w słoiku, dodajemy liście laurowe i zalewamy oliwą, w takiej ilości, żeby cały ser był zanurzony w oliwie.
  2. Marynujemy ser w tej zalweie co najmniej 24 godziny w temperaturze pokojowej.
  3. Chleb lekko grillujemy/podpiekamy w piekarniku (trzeba uważać, żeby zbytnio nie spiec grzanek, bo będziemy je jeszcze zapiekać z serem). Gdy nieco "przeschnie" na wierzchu, układamy na każdej kromce po plastrze sera i podpiekamy jeszcze chwilę tak, by ser lekko się rozpuścił (ale nie całkiem; nie chodzi o to, żeby na wierzchu zrobiła się skorupa, ale żeby lekko zmiękł)
  4. Grzanki dla przełamania ciężkości sera w oliwie można podać z jakąś lekką sałatka - np. na bazie "pomidorków przyrumienionych przy świetle księżyca" :) (oryg. moonblush tomatoes; przepis według Nigelli Lawson poniżej)
Sałatka z "pomidorkami przyrumienionymi przy świetle księżyca" (oryg. moonblush tomatoes)
(przepis na podobną sałatkę - tylko z większą ilością składników, m.in twarożkiem kozim - znajduje się w książce Nigelli Lawson pt. "Nigella Ekspresowo")

Składniki (dla 4-6 osób; jako niewielki dodatek do grzanek):
  • 1/2-2/3 opakowania roszponki
  • listki mięty oberwane z 1 pęczka
  • 25 pomidorków koktajlowych przygotowanych wg. przepisu Nigelli Lawson na Moonblush Tomatoes (ich przygotowanie polega w skrócie na tym, że nagrzewamy piekarnik, wkładamy do niego pomidorki, wieczorem włączamy piekarnik, a pomidorki leżą sobie i podpiekają się w stygnącym piekarniku przez całą noc; dokładny przepis można znaleźć tutaj)
Przygotowanie:
  • Pomidorki przygotowywujemy według przepisu dzień wcześniej wieczorem
  • Mieszamy roszponkę z pociętymi niedbale na duże kawałki listkami mięty oraz pomidorkami.
  • Ponieważ pomidorki były doprawiane i miały sporo soku A. nie dodawała już dressingu do sałatki. Za dressing posłużył doprawiony według przepisu Nigelli sok z pomidorków z odrobiną oliwy.
Primo piatto*: Zupa kurkowo-porowa
(przepis pochodzi z magazynu Kuchnia, wydanie 08.2011)
A. stwierdziła, że nie ma sensu przepisywać przepisu (ten z Kuchni, opublikowany na portalu palcelizac.pl jest wystarczająco wyczerpujący ;) - można go znaleźć tutaj. Dla zachęty dodaję zdjęcie tej zupy w wykonaniu A. :)
 
Komentarz A.: Możesz dodać moją profanatorską opinię, że mi bardziej smakuje krem zrobiony z zupy grzybowej Hortexu, która przyrządzam na łyżeczce masła i rosołku ;) - trudno mi się odnieść do tego komentarza, bo A. nigdy mi tej hortexowej zupy nie zaserwowała; niemniej jednak ta kurkowo-porowa była bardzo dobra :)

Secondo piatto*: Młody bób z marchewką i bryndzą
(przepis pochodzi z czasopisma Kuchnia, wydanie 07.2010)
 
Składniki (na jakieś 2-3 osoby, jak podaje A.):
  • 1 pęczek młodej marchewki
  • 100 g zielonego groszku w strączkach (ew. wyłuskanych młodych ziaren)
  • 200 g zblanszowanego i obranego młodego bobu
  • 100 g bryndzy
  • 3 łyżki masła (A. wzięła trochę mniej - muszę ją w końcu przekonać, że never too much butter ;)
  • 1 łyżka miodu
  • 1 pęczek natki
  • skórka z 1 cytryny
  • 2 ząbki czosnku
  • cukier, sól, pieprz
Uwaga od A.: warzywa użyte do sałatki nie były młode (mamy prawie połowę września, groszek był mrożony); opis przygotowania dotyczy warzyw, z których korzystałą A., w przypadku młodych trzeba postępować nieco ostrożniej z gotowaniem.

Przygotowanie:
  1. Marchewki obrać, wypłukać, jeśli są duże - przekroić w poprzek i pokroić na ćwiartki. Gotować max. 10 min - tak żeby były jędrne i chrupiące (al dente ;), a nie ugotowane jak w zupie. Do wody, w której marchewka się gotuje, dobrze dodać łyżkę masła i łyżeczkę cukru oraz trochę soli - dobrze jej to zrobi :)
  2. 2-3 minuty przed wyjęciem marchewki z wody dorzucamy do niej groszek. Ponieważ groszek A. był mrożony, zaczekała aż woda ponownie się zagotuje i tym samym zakończyła proces gotowania warzyw :)
  3. Gotujemy bób - A. nie podała, jak długo, bo jako doświadczona kucharząca robi to na oko ;) (trzeba sprawdzać, próbować i uważać żeby nie był rozgotowany). A do wody do gotowania bobu oprócz soli dodaje zawsze kilka gałązek świeżego kopru, bo bardziej jej wtedy smakuje.
  4. Warzywa studzimy (można je przygotować dzień wcześniej i trzymać w lodówce; po wyjęciu, żeby nie były lodowate, można przelać je mocno ciepłą wodą)
  5. Na patelni rozgrzewamy pozostałe masło i rozpuszczamy miód - wrzucamy na to marchewkę i chwilę ją smażymy, następnie dorzucamy groszek i bób, startą skórkę z cytryny, grubo posiekany czosnek i całą natkę, krótko mieszamy i wykładamy na talerze wraz z sosem.
  6. Posypujemy wszytko pokruszoną bryndzą i świeżo zmielonym pieprzem.
Komentarz A. (ma wprawę w komentowaniu, swojego czasu była analitykiem jednego z domów maklerskich ;): Myślę, że urok tej sałatki polega na tym, że sos na warzywach nie jest rozprowadzony równomiernie i jednolicie. W związku z tym "zaskakuje" smakiem w czasie jedzenia - chwilami jest bardziej cytrynowa, czasem silniej wyczuwa się czosnek i słodycz, a jeśli trafimy na bryndzę, dominuje smak słony. Zgadzam się :)
 
Kolacji towarzyszyła konsumpcja białego wytrawnego wina (Riesling).

Deser (dolce*): Lemon crud czyli kruche babeczki z cytrynowym wypełnieniem i owocami
A.: Napisz, że już byłyśmy pijane i nie pamiętamy jak to się robiło ;)
(przepis można znaleźć tutaj)
Zjawiłyśmy się u A. wieczorem dnia roboczego, a ona dokonała heroicznego wyczynu, przygotowując taką złożoną kolację, w tym kruche ciasto i wypełnienie do babeczek. Nie udało jej się jednak upiec tych babeczek przed naszym przyjściem (najazdem? ;), więc dziewczyny (B. i M.) zakasały rękawy i wzięły się do roboty (będąc zajęta przygotowywaniem fotograficznej dokumentacji wieczoru, nie mogłam do nich dołączyć...).
 
 

Jak tylko foremki zostały wyklejone ciastem, A. wypełniła je cytrynową masą i zapiekła. Potem postawiła przed nami upieczone babeczki i misę owoców (maliny, borówki), żeby każda z nas mogła sama wybrać, które owoce woli i ile chce ich mieć na swojej porcji :)
 

W imieniu wszystkich biesiadników dziękuję A. za pyszną kolację w miłym gronie. Jednocześnie chciałabym zachęcić innych moich znajomych, którzy lubią gotować, do zapraszania mnie na posiłki ;) Chętnie zrelacjonuję inne kolacyjki, obiadki, lunczyki czy śniadanka :)


*A. jest jedną z największych znanych mi maniaczek Włoch, stąd takie określenia :)

środa, 7 września 2011

Nie taki muffin słodki, jak go malują

Wczoraj wieczorem podjęłam kolejną w mojej „karierze” kulinarnej próbę upieczenia niesłodkich muffinów. Tym razem zmotywował mnie do tego P., który siedzi obok mnie w pracy i który za każdym razem, gdy przynosiłam słodkie muffiny, sugerował, że mogłabym upiec muffiny z salami. Nie wiem, dlaczego upodobał sobie akurat salami, ale po zrealizowaniu tego pomysłu muszę przyznać, że to był dobry pomysł.

Niesłodkie muffiny piekłam jak dotąd kilka razy – niestety nigdy nie byłam do końca zadowolona z efektu. Zwykle wyglądało to tak, że znajdowałam kolejny przepis w internecie, stwierdzając, że spróbuję i że tym razem na pewno wyjdą dobre. Figa. Wychodziły mdłe, niezależnie od tego, jak bardzo aromatyczne dodatki dodawałam. A były to np. dojrzały ser cheddar, feta, boczek, czerwona papryka, sczypiorek, itd. Zaczęłam podejrzewać, że ciasto muffinowe w trakcie pieczenia w jakiś tajemniczy sposób pochłania i niweluje te aromaty, a w efekcie muffiny smakują jakby to ciasto było bez dodatków. Tym razem było inaczej. Zmotywowana przez P. podjęłam wyzwanie ;) (może jak dotąd właśnie tego elementu wyzwania mi brakowało ;) Kto jak nie ja upiecze dobre niesłodkie muffiny, hę?!

Poszperałam trochę w internecie i postanowiłam zaufać przepisowi na muffiny z oliwkami, rozmarynem i parmezanem z portalu gazeta.pl. To miała być baza. A do tego to wymarzone przez P. salami (użyłam włoskiego), zwinięte w rulonik i wetknięte w muffina przed wstawieniem do piekarnika. Było też kilka muffinów w wersji wege, bo wśród degustatorów są też osoby nie jedzące lub nie przepadające za mięsem.


Dziś w pracy urządziłam małą degustację, P. zdawał się być usatysfakcjonowany, inni degustatorzy również docenili mój wyrób (rozumiem, że stwierdzenie „Muffiny czad – czy codziennie będziesz piekła?” to komplement ;). Mi też w zasadzie smakowały, aczkolwiek przepis będzie jeszcze dopracowywany (=wpróbowywany z innymi dodatkami, żeby - tak jak w przypadku muffinów z owocami - opracować przepis bazowy i robić wariacje na jego temat).

Udanych wypieków :)

P.S. Przy okazji chciałabym zapowiedzieć, że w kolejnym wpisie niejako oddam głos mojej przyjaciółce A., skrywającej się pod pseudonimem Szalony Muffinowy Demiurg, do której udaję się dziś na pourlopową kolację. Piszę to celowo, żeby A. wiedziała, że się nie wykręci. A jeżeli będzie próbowała, z premedytacją opiszę jej porażkę :P Nie ma to jak przyjaciele, zawsze postawią człowieka do pionu ;)

wtorek, 6 września 2011

Moje ulubione pulpeciki

Nie sądziłam, że kiedykolwiek to powiem/napiszę, ale dieta ma swoje dobre strony. Oprócz utraty wagi może zaowocować kilkoma kulinarnymi odkryciami. W moim przypadku nie były to bynajmniej złote myśli typu „teraz już zawsze będę jadła dania o niższej zawartości tłuszczu” (mniej tłuszczu = mniej dobre, bo to właśnie tłuszcz jest nośnikiem smaku; zdecydowanie bliższe jest mi stwierdzenie „never too much butter”, autorstwa Julii Child ;) lub „już nigdy nie zjem świeżej bagietki z białej mąki, jest taka tucząca” (never too much bagietka ;). Odkryłam raczej kilka przepisów, które mimo, że są raczej mało tuczące, są smaczne i na stałe zagościły w moim jadłospisie.
Wśród nich na pierwszym miejscu są moje ulubione pulpeciki z mięsa z piersi indyka. Przyrządza się je w łatwy sposób i mogą stanowić bazę do różnych dań. Można je jeść bez dodatków (to na Dukanie, o ile upieczemy je bez tłuszczu), w towarzystwie sosu pomidorowego i makaronu spaghetti z dodatkiem parmezanu i świeżej bazylii lub w bardziej tradycyjny sposób – z sosem grzybowym i kaszą gryczaną. Jeżeli są naprawdę malutkie, można nakłuć je na wykałaczkę w towarzystwie wybranych warzyw i zrobić koreczki lub nakłuć na metalowy szpikulec (czy też drewniany patyczek), dodać ulubione dodatki i zrobić szaszłyki, zapiekając całość w piekarniku lub na grillu. Można też zaserwować je w formie sałatki - zdarzyło mi się dodać je do bliskowschodniej sałatki tabuleh (przepisów jest wiele, ale najwięcej źródeł podaje, że składa się ona z kaszy bulgur, dużej ilości świeżej natki, drobno pokrojonego świeżego ogórka i pomidora; bulgur – który w Polsce można kupić np. na stoiskach delikatesowych w Marks & Spencer – często zastępuje się kaszką kuskus, ale znawcy uważają to za profanację…). Z tej samej masy mięsnej można też uformować kotleciki, obtoczyć je w bułce tartej i zrobić kotlety mielone.
Składniki (na ok. 25 pulpecików wielkości sporego orzecha włoskiego)
  • 0,5 kg mięsa mielonego z piersi indyka (najlepiej kupić kawał piersi i własnoręcznie zmielić, np. za pomocą blendera)
  • 1 cebula szalotka (lub niewielka zwykła cebula; ale zdecydowanie polecam szalotkę ze względu na to, że ma bardziej skoncentrowany aromat)
  • pół pęczka świeżej natki
  • 1 ząbek czosnku
  • pół jajka (całe to niestety za dużo)
  • sól, pieprz do smaku
  • odrobina oliwy z oliwek do natłuszczenia formy
Przygotowanie:
1. piekarnik nagrzać do 180 stopni Celsjusza (program grzania z góry i z dołu, bez termo obiegu)
2. obrać cebulę i czosnek, drobno posiekać
3. umyć i drobno posiekać natkę
4. cebulę, czosnek i natkę wymieszać ze zmielonym mięsem, dodać pół jajka, doprawić solą i pieprzem* oraz dokładnie wymieszać
5. blachę wyłożyć papierem do pieczenia, skropić oliwą i rozsmarować po powierzchni blachy (w przypadku naczynia żaroodpornego można piec bez papieru)
6. zatłuszczonymi od oliwy rękoma formować z masy mięsnej małe pulpeciki i układać je na blaszce
7. gdy blacha jest już zapełniona pulpecikami, wstawić ją do piekarnika (na środkową półkę) i piec przez 20 min
8. po 20 minutach na kolejnych 5 min włączyć termoobieg z opcją grill (na moim piekarniku ten program oznaczony jest jako wiatraczek z karbowaną kreską nad nim).














Najlepiej konsumować je zaraz po upieczeniu – są wtedy miękkie, soczyste i różowe w środku.
 
 
*Jak sprawdzić, czy mięso na pulpeciki jest dobrze doprawione? Nie radzę próbować surowego mięsa, tym bardziej, że dodaje się do niego surowe jajko. Najlepiej uformować z masy mięsnej malutki kotlecik i wrzucić go na chwilę na patelnię – po krótkim podsmażeniu próbujemy, czy dodaliśmy wystarczająco dużo soli i pieprzu. Jeśli za mało - dodajemy soli lub pieprzu.

niedziela, 4 września 2011

Subiektywnie o: L'ARC Varsovie

L'ARC Varsovie to francuska restauracja, mieszcząca się przy ul. Puławskiej 16 w Warszawie, w miejscu, w którym kiedyś funkcjonowała włoska knajpka Pappa Grappa (czyli 3 kroki od skrzyżowania ul. Puławskiej i Rakowieckiej). Lokal po Pappa Grappa był przez jakiś czas remontowany, a ja z zainteresowaniem obserwowałam postępy, czekając na otwarcie. A to dlatego, że na kulinarnej mapie Warszawy brakuje moim zdaniem przyzwoitego przybytku specjalizującego się la cuisine française. Jakiś czas temu zamknięto Absynt, francuskie bistro przy ul. Wspólnej, które przez recenzentów przewodnika Michelin zostało wyróżnione tytułem "BIB GOURMAND" (ozn. dobre jedzenie w przystępnej cenie). Jest jeszcze restauracja Le Regal przy Al. KEN 95, tuż obok wyjścia ze stacji metra Stokłosy. Zachęceni zaproszeniem na degustację wina z okazji święta młodego wina Beaujolais Nouveau, udaliśmy się tam pewnego listopadowego wieczoru z moją Siostrą i Wybrankiem.

Nie byliśmy zachwyceni (mimo, że nasz stolik był jednym z 2 zajętych, na zupę cebulową czekałam 45 min i dostałam ją zimną...), dlatego nie polecam. Być może zaszły tam zmiany na lepsze (zniechęciliśmy się w 2008 roku), ale nie bardzo mam ochotę to sprawdzać. Jest też restauracja Prowansja przy ul. Koszykowej 1 (w zasadzie przy samym Placu na Rozdrożu), ale wizyta w niej kojarzy mi się głównie z bólem brzucha po spożyciu creme brulee (swoją drogą - nigdy nie widziałam tak dużych porcji tego deseru, zaserwowano mi go w głębokim talerzu, takim jak na zupę). Nic więcej nie zapamiętałam, co oznacza, że chyba niczym się nie wyróżniała.

L'ARC otworzyła podwoje w połowie sierpnia, a wczoraj wieczorem mój Wybranek i ja postanowiliśmy wypróbować serwowane w niej dania i sprawdzić, jaka panuje w niej atmosfera. Wystrój przyjemny, biało-czarno-niebieski. Proste meble, czarno-białe fotografie z francuskimi pejzażami. Tuż przy wejściu stoi forterpian, na którym muzyk przygrywa gościom do posiłku (wprawdzie głównie amerykańskie szlagiery, ale i tak plus za muzykę na żywo). 2 sale, na jednej kilka mniejszych stolików, w tym 2-3 przy witrynie, z widokiem na ul. Puławską, na drugiej 2 większe (jeden na 4-6 osób; jeden na ok. 10, a wszystko stworzone tak, że te większe konfiguracje stołowe można rozbić na mniejsze). A w ścianie oddzielającej sale spore akwarium, w którym mieszkają... żywe ostrygi, które kelner wyławia, jeśli klient zamówi danie z tych żyjątek.

Po uważnym przestudiowaniu karty dań muszę stwierdzić, że nie jest to niestety restauracja dla mnie... a to dlatego, że specjalizuje się w owocach morza. Imponuje liczba gatunków ostryg serwowanych w tym miejscu (naliczyłam 5), a specjalnością kuchni jest zdaje się homar w przeróżnej postaci. Są też mule i krewetki. Poza tym dania z wołowiny, kurczaka, ryby. Jest menu degustacyjne z kilkoma wariantami dań do wyboru, menu na niedzielę (układane co niedzielę przez szefa kuchni), menu dla dzieci (na życzenie klienta kelner ustala z szefem kuchni, co w danym momencie może przygotować dla dziecka) oraz menu śniadaniowe. Trochę dziwi skromna - jak na francuską restaurację - karta win, ale za to cieszy jakość win "stołowych" (białe - Chardonnay, czerwone - Pinot Noir). Są i zupy, w tym klasyczna zupa cebulowa oraz mus z homara, czy też makarony (nie bardzo rozumiem po co) oraz sałatki. No i desery - w zasadzie same klasyki (creme brule, Crepes Suzette, fondant). Obsługa uprzejma, będąca w stanie udzielić podstawowych informacji o serwowanych daniach.

W ramach "poczekajki" zaserwowano nam kilka kawałków świeżej, chrupiącej bagietki (idealnie wypieczona, nie za twarda, nie za miękka) w towarzystwie smarowidła w smaku i zapachu przypominającego majonez z anszua oraz 2 plasterków francuskiej suszonej kiełbasy.

Potem wjechały przystawki: zamówiliśmy "Duo polędwicy" (polędwica wołowa w dwóch odsłonach na 1 talerzu - carpaccio zrolowane w rurkę z parmezanem i różnymi sałatami oraz kupka mięsa marynowana w sosie buraczanym) oraz zupę cebulową. Wybranek stwierdził, że duo było ok, ale nie niezapomniane. Natomiast zupa, którą konsumowałam ja, była smaczna (aczkolwiek nie umywa się do zupy cebulowej przygotowywanej przez moją siostrę - może kiedyś namówię ją do przygotowania tej zupy i zamieszczę relację na blogu :).

Po przystawkach kelner zaserwował nam sorbet cytrynowy (jest serwowany z automatu), dla przełamania smaku. W tym samym celu sorbet serwowano kiedyś (w czasach jej świetności) we włoskiej restauracji Piccolo Bacio przy ul. Hożej. Sorbet był dobrze wyważony, nie za kwaśny ani nie za słodki. No i spełnił swoją rolę.

Następnie przyszła pora na danie główne - w moim przypadku był to okoń morski z pure ze słodkiego ziemniaka oraz groszkiem cukrowym. Na talerzu znalazłam również brokuły, ale nie zmartwiło mnie to ;) Wielki plus dla szefa kuchni za fikuśne wygięcie ryby oraz za jej bardzo dobre doprawienie. Aczkolwiek obawiam się, że to, co ja uważam za odpowiednio doprawione, przeciętnemu gościowi L'ARC może wydać się zbyt słone, bo ja lubię słone potrawy.

Z kolei mój Wybranek zamówił kotleciki jagnięce z ziemniaczkami w plasterkach, które zostały zapieczone w towarzystwie śmietanki. Kotleciki były przepyszne, soczyste, miękkie, z delikatnym smakiem jagnięciny i wspaniałym, gęstym mięsnym sosem.

A na deser: delikatny creme brulee z chrupiącą skorupką. Podano nam go w temperaturze pokojowej, zaczęliśmy się więc zastanawiać, jak powinno się ten deser podawać, bo dotychczas zwykle dostawaliśmy schłodzony - zdania są podzielone.

Nie mieliśmy natomiast wątpliwości co do tego, że płonące naleśniki powinny być płonące (dlatego, że tak mówi klasyczny przepis i dlatego, że tak napisano w karcie). Niestety, te które mi zaserwowano nie były płonące, robiły natomiast wrażenie, jakby zostały podpalone, ale wypaliły się zanim trafiły na nasz stolik. Ogromna porcja - 3 naleśniki, po 2 skapitulowałam, częstując ostatnim Wybranka. Zgodnie stwierdziliśmy, że nie były to najlepsze naleśniki, jakie w życiu jedliśmy, głównie dlatego, że tradycyjny sos pomarańczowy, którym polewane są Crepes Suzette, był w tym przypadku gorzkawy (zdaje się, że dodano za dużo skórki z pomarańczy). No i zamiast 2 gałek sorbetu cytrynowego dodałabym 1-2 gałki neutralniejszych lodów, waniliowych lub śmietankowych.

Całokształt doświadczeń związanych z kolacją w L'ARC oceniam dobrze. Jedzenie smaczne, obsługa sprawna, czas oczekiwania na potrawy nie za długi. Polecam ją jednak raczej osobom lubiącym owoce morza - będą miały z czego wybierać. Bo wybór dla osób nie jedzących krewetek, homarów czy ostryg jest raczej ograniczony. Dobre miejsce na biznesowy lunch lub posiłek w rodzinnym gronie. Na romantyczną kolację raczej nie, trochę brak romantycznego klimatu.

L'ARC niestety nie ma jeszcze pełnej strony internetowej, więc z menu i cenami można się zapoznać jedynie w samej restauracji. Cena dania głównego 40-60 zł.

Myślę, że jeszcze tam wrócimy. Wybranek już zapowiedział, że będzie chciał udać się tam ponownie i wypróbować owoce morza (ale to raczej beze mnie, bo ja fanką "robali" nie jestem ;).