środa, 17 sierpnia 2011

Comfort food

Jednen z odcinków programu "Nigella gryzie" (Nigella bites) został poświęcony tzw. comfort food czyli "jedzeniu na pocieszenie". Zjawisko to było mi naturalnie znane z autopsji, ale pod inną nazwą - zajadanie stresu lub zajadanie smutków. Nigella uświadomiła mi jednak, że istnieje ładniejsze określenie, bez tych wszystkich słów o negatywnym wydźwięku jak stres czy smutek ;)

Wspominam o comfort food, bo dziś było mi potrzebne. Głównie za sprawą kwestii, które na urlopie powinnam mieć w głębokim poważaniu, ale nie miałam i nie mam (a szkoda). Nie skorzystałam jednak z podpowiedzi Nigelli ani z żadnego z jej przepisów na comfort food (są tutaj, gdyby kogoś interesowały). Stłukłam za to kawał schabu, co pomogło mi nieco rozładować  negatywne emocje ;) Od dziś to będzie mój sposób na chandrę, polecam, nie tuczy, o ile nie zje się w pojedynkę 1 kg stłuczonego schabu w postaci góry kotletów schabowych w mega grubej panierze.

Ale do rzeczy. Stłukłam ten schab i co dalej? Oprószyłam z obu stron solą i pieprzem, podsmażyłam na oleju, zdjęłam z patelni. Potem pokroiłam w półplasterki dużą cebulę, podsmażając ją na tej samej patelni i na tym samym tłuszczu. Następnie z powrotem wrzuciłam usmażone kotlety na patelnię, dodałam 3 suszone podgrzybki, 1 liść laurowy, 3 ziarenka ziela angielskiego i zalałam wrzątkiem (tyle, żeby woda przykryła mięso). Właśnie się dusi, o tak:


Mam nadzieję, że wyjdą z tego bitki, takie jak robi moja mama, bo wskazówki mam od niej. Danie to jest pocieszające w dwóch wymiarach: z jednej strony zamiast skopać komuś d..., stłukłam schab i trochę mi ulżyło (a jednocześnie nie naraziłam się na proces za pobicie ;); z drugiej danie to kojarzy mi się z posiłkami w rodzinnym gronie czyli budzi pozytywne skojarzenia.

Innym pocieszającym jedzeniem, z którym miałam dziś styczność, jest fasolka po bretońsku zrobiona przez moją babcię. Babcia w zasadzie nie potrafi gotować dla dwóch osób (tj. dla siebie i dziadka), a nawet jak nastawi się na obiad dla 2 osób, potrafi dokonać cudownego rozmnożenia pokarmów na skalę porównywalną do tej biblijnej ;) No więc dziś zrobiła cały gar pysznej fasolki, którą ku mojej uciesze postanowiła się z nami podzielić. Sama też czasami robię to danie, ale nie ma to jak fasolka od babci, którą pamiętam z dzieciństwa, podobnie jak pieczeń rzymską z jajkiem w środku i kminkiem, kotlety mielone, gołąbki, letnie leczo z cukinią, barszcz czerwony na zakwasie z uszkami, roladę serową, pierogi z gąskami, itd. :)


Po stłuczeniu schabu i konsumpcji babcinej fasolki czuję się już całkiem dobrze (żeby nie powiedzieć "całkiem niesamowicie", cytując klasyka z filmu Madagaskar 2 ;). Do zupełnego odzyskania równowagi brakuje mi jeszcze tylko szopingu, któremu za chwilę się oddam.

Zanim to jednak uczynię, pragnę z tego miejsca podziękować mojemu Wybrankowi za inspiracę ("Masz urlop. Idź sobie na rower. Albo zrób beef wellington"). Polędwicy a la Wellington nie zrobiłam, ale pomysł na pocieszenie się jedzeniem okazał się trafiony ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz