środa, 31 sierpnia 2011

Najlepsza pizza jest w Basilii

O najbardziej tuczącej pizzy na świecie już było. Pora na moją faworytkę w innej kategorii, a mianowicie najlepszą pizzę w Warszawie, która jednocześnie uplasowała się na zaszczytnym drugim miejscu w rankingu pt. "najlepsza pizza, jaką w życiu jadłam" (było ich sporo). Mam na myśli pizzę Capriciosa serwowaną w pizzerii Basilia na warszawskich Kabatach. To pizza na cieście o idealnej - moim zdaniem - grubości (tudzież cienkości, jak kto woli ;) z mozzarellą, szynką i pieczarkami, doprawiona suszonym oregano. Pieczona w prawdzwinym piecu opalanym drewnem, który służy do przygotowywania nie tylko pizzy, ale także innych pozycji z menu Basilii wymagających podpieczenia (np. bruschetty czy grzanek podawanych do sałatek). Robiona na oczach klienta - siedząc na parterze czy na atresoli można obserwować pracę pizzero, co z przyjemnością czynię za każdym razem, gdy tam jestem :) Tych razów było wiele i w różnym gronie, a Basilia nigdy mnie nie zawiodła, moich Współbiesiadników zdaje się też nie.







W Basilii oprócz pizzy można zjeść również sałatkę, makaron czy danie mięsne. Do jedzenia można wypić wino (stołowe w karafce lub butelkowane), serwują też niezłą kawę i desery. Są i małe "ale": Basilia nie dostarcza pizzy na telefon (tj. można zadzwonić i zamówić pizzę, ale odebrać trzeba ją osobiście, przychodząc do pizzerii; ma to swoją zaletę - osoby zamawiające i konsumujące pizzę na miejscu nie czekają w nieskończoność na posiłek; gdyby Basilia zaczęła dowozić pizzę, mogłoby to spowodować wydłużenie czasu oczekiwania) oraz często jest pełna ludzi (szczególnie w piątki i w weekendy), dlatego warto wcześniej zarezerwować stolik. Polecam i dziękuję mojej przyjaciółce ER, która poleciła mi tę knajpkę 4 lata temu :)

A jeżeli chodzi o numer 1 w moim rankingu "najlepsza pizza, jaką w życiu jadłam" jest to pizza, którą jadłam w pizzerii Gino Sorbillo (Via dei Tribunali 32, Neapol). Należy ona do rodziny Sorbillo, której ojciec był założycielem pierwszej pizzerii w tym mieście. Jak głosi legenda, miał 21 pociech, z których każda została pizzero i otworzyła własną pizzerię :) Okolica nieciekawa, warunki lokalowe skromne (żeby nie powiedzieć spelunkowate), sposób podania toporny (plastikowe naczynia i sztućce, na lepkim od brudu stole - Kamil Durczok określiłby jego stan o tak ;), obsługa raczej oschła (z tendencją do "nieuprzejma"), ale ta pizza... idealna, niedościgniony wzór dla nie-Neapolitańczyka i nie-Sorbillo. Zdjęć niestety nie mam, bałam się wyciągnąć aparat ;)

wtorek, 30 sierpnia 2011

Kulki w szlamie i zielone naleśniki

Jest taka zasada, niepisana zdaje się, że nie ma co ekspertymentować z nowymi przepisami przygotowując potrawy dla gości. Dlatego też w zasadzie na każdej imprezie, którą organizuję lub przy której organizacji pomagam, pojawiają się takie klasyki jak kulki w szlamie i zielone naleśniki. Zawsze robię też muffiny, często także w wersji niesłodkiej (np. z fetą i czerwoną papryką albo z boczkiem i serem żółtym). Jeżeli chodzi o słodkie muffiny, wybieram takie, do których akurat są składniki (jesień/zima – cytrusy, marchew, jabłka, dynia, czekolada, suszone owoce; wiosna/lato – świeże owoce sezonowe); udało mi się znaleźć najlepszy - moim zdaniem - przepis podstawowy i tylko żongluję dodatkami (przepis podstawowy na słodkie muffiny znajdziecie tutaj). Jeżeli chodzi o niesłodkie (zwane wytrawnymi, ale jak dla mnie słowo „wytrawny” powinno być zarezerowane dla alkoholu, więc nie używam go w odniesieniu do innych produktów) to na razie nie udało mi się znaleźć idealnego przepisu, a efekty podejmowanych prób nie były zadowalające, więc póki co przepisem się nie dzielę. Chętnie za to podzielę się przepisami na kulki w szlamie i zielone naleśniki :)

Określenie „kulki w szlamie” stworzył M., mój kolega ze studiów, mądry człowiek i utalentowany ekonomista (nie teoretyk ;) na jednej z imprez. Wzięło się stąd, że „danie” to składa się z mini mozzarellek, pomidorków koktajlowych i oliwek (= kulki), serwowanych w formie koreczków w towarzystwie zielonego sosu bazyliowego (wyglądem przypominającego ów szlam). A robi się to tak:


Składniki:
  • Mini mozzarellki (ilość zależy od liczby zaproszonych gości, na oko wopakowaniu jest średnio ok. 12-15 sztuk; można je kupić w każdym supermarkecie; nigdy nie udało mi się ich kupić w Almie w Promenadzie, być może w innych Almach są)
  • Pomidorki koktajlowe (tyle, ile mini mozzarellek)
  • Czarne lub zielone oliwki (tyle, ile mini mozzarellek)
  • Drewniane wykałaczki (ale nie takie dentystyczne, aromatyzowane miętą czy mentolem ;)
  • Duży pęczek świeżej bazylii
  • Oliwa (ok. ¾ szklanki na 1 pęczek bazylii)
  • 1 ząbek czosnku
  • sól, pieprz
Przygotowanie:
  1. umyć pomidory
  2. mini mozzarellki oraz oliwki odcedzić z zalewy
  3. poobrywać listki z bazylii (trochę musi zostać do „szlamu”, więc jeśli macie niewielki pęk, np. marki Swedeponik w niewielkiej doniczce, to weźcie 2 doniczki –jedną do oberwania listków, a drugą do sosu)
  4. na wykałaczki nakłuwać kolejno pomidor, listek bazylii, kulkę mozzarelli i oliwkę, aby uzyskać koreczki
  5. przygotować sos: cały pęczek bazylii (razem z łodyżkami) włożyć do blendera, zalać oliwą, dodać ząbek czosnku (pokrojony na kilka kawałków), doprawić solą i pieprzem wedle uznania, całość zmiksować na gładki szlam
  6. koreczki ułożyć na talerzu i albo polać szlamem albo podać szlam w osobnym naczyniu, żeby każdy mógł sobie dowolnie dozować jego ilość na własnym talerzu














Zielone naleśniki powstały z potrzeby zaserwowania czegoś innego niż koreczki czy sałatki (z sałatek już prawie w ogóle zrezygnowałam, no chyba, że robię kolację czy obiad dla zaledwie kilku osób, w formie zasiadanej, gdzie każdy uczestnik dostaje porcję sałatki na własnym talerzu; na większą imprezę moim zdaniem nadają się jedynie sałatki z produktów, które nie puszczają soku zaraz po doprawieniu i nie więdną). Mają formę naleśnikowych wrapów i bardzo dobrze sprawdzają się w roli czegoś na ząb.















Składniki (na ok. 12 naleśników z patelni o średnicy ok. 28 cm):

- ciasto
  • 0,5 l mleka (im tłustsze tym lepsze)
  • ok. 300 g mąki
  • 1 jajko
  • garść świeżego szpinaku
  • 2 ząbki czosnku
  • sól, pieprz
- nadzienie
  • 12 dużych plasterków wędliny (powinny być na tyle duże, żeby pokrywać ok. ¾
  • powierzchni patelni, na której będą smażone naleśniki)
  • 1 opakowanie szpinaku (może być baby)
  • 3 opakowania serka Philadelphia (polski odpowiednik marki Piątnica też jest
  • ok)
  • ½ pęczka świeżej natki
  • sól, pieprz
Przygotowanie:
  1. z 0,5 ml mleka odlać pół szklanki i wlać do blendera, miksując je z garścią szpinaku i czosnkiem (mleko dodaje się po to, żeby był "poślizg" w blenderze - bez płynu trudniej jest zblendować cokolwiek)
  2. wlać do większego naczynia, dodać resztę mleka, mąkę i jajko, doprawić solą i pieprzem, dobrze wymieszać (uwaga: z naleśnikami jest trochę tak jak np. z bigosem czy rosołem – co dom to przepis; ja naleśniki robię na oko, tj, dodaję tyle składników, żeby uzyskać konsystencję ciasta właściwą dla ciasta naleśnikowego – jeśli więc macie sprawdzone proporcje lub podobnie jak ja robicie naleśniki na oko, zróbcie je według własnego przepisu, dodając szpinak zmiksowany z czosnkiem; nie dodawajcie cukru, jeżeli zwykle dodajecie ;)
  3. patelnię smarować tłuszczem (ja każdorazowo rozprowadzam pędzelkiem oliwę na powierzchni patelni przed wlaniem ciasta) i wlewać ciasto chochelką do zupy, rozprowadzając je po całej powierzchni; po usmażeniu z jednej strony, przewrócić na drugą)
  4. gotowe naleśniki układać jeden na drugim na dużym płaskim talerzu – po usmażeniu wszystkich przykryć szczelnie folią spożywczą i odstawić do wystygnięcia
  5. serek Philadephia przełożyć do miski, wymieszać z drobno posiekaną natką, doprawić solą i pieprzem (jeżeli szynka jest raczej słona to uważajcie, żeby nie przesadzić z solą)
  6. każdy naleśnik posmarowaś serkiem z natką, posypać kilkoma listkami szpinaku, przykryć plastrem szynki i zwinąć w rulon, docisnąć lekko, żeby brzeg naleśnika nie odstawał
  7. przygotowane w ten sposób naleśnikowe rulony ułożyć na talerzy, przykryć folią i odstawić na 30 min (można na dłużej, ale raczej nie na całą noc) do lodówki, żeby smaki się przegryzły
  8. wyjąć naleśniki z lodówki, przekroić pod skosem na pół, odkroić przegi (albo i nie, jak kto woli) i podawać
Mam nadzieję, że Wam i Waszym gościom będzie smakowało, o ile zdecydujecie się podać im takie przekąski/zakąski ;)

czwartek, 25 sierpnia 2011

O łamaniu diety

Dieta to jest naprawdę ciężka sprawa. Szczególnie jak ktoś lubi jeść (ja), a tym gorzej, jeśli ten ktoś lubi jeść niemało (też ja). Człowiek się męczy, odmawia sobie podstawowych przyjemności, chodzi zły i przez 18h na dobę myśli o jedzeniu (zakładając, że pozostałych 6h przesypia i że w nocy nie śnią mu się koszmary związane z dietą). A na dodatek trzeba ćwiczyć, bue.

A jak już w końcu schudnie, łudząc się, że oto jego męki dobiegły końca, zaczyna mieć wyrzuty sumienia przy każdym spożyciu czegoś, co zawiera więcej niż 4% tłuszczu, a co gorsza cukier, i nie jest nabiałem, warzywem czy otrębem pszennym (Dukan). Albo czegokolwiek innego, czego spożywać zabrania reżim żywieniowy wymyślony przez innego dietowego szarlatana (Atkins, Montignac, Kwaśniewski, Hay, itd.). I też nie czuje się dobrze, mimo, że schudł.

W proteście przeciwko złemu samopoczuciu i dietom pozbawionym smaku, które sprawiają, że człowiek chodzi cały czas głodny i zły, dziś na kolację będzie najbardziej tucząca pizza na świecie (ociekająca tłuszczem Super Supreme na grubym cieście) i tylko trochę mniej kaloryczne czerwone wino. Nie będzie żadnych głodowych racji żywieniowych, żadnego wmawiania sobie, że pasta jajeczna z jogurtem naturalnym (zamiast majo) jest pyszna (bo nie jest), podobnie jak indyk gotowany w bulionie (fu) czy (uwaga, to jest hit) jajecznica na cebuli podsmażonej na wodzie (sic!). Nie będzie zapijania głodu wodą (to jest największy bullshit, jaki w życiu słyszałam, a powtarzają to wszyscy dietetycy - do cholery, nie można najeść się wodą; ja np. po wypiciu 1,5 l wody niegazowanej czuję się jeszcze bardziej głodna niż wcześniej). Nie będzie niczego, jak mawiał klasyk.

A jutro będą wyrzuty sumienia - ale na pewno nie silniejsze niż niechęć do diety ;) Pozdrowienia dla wszystkich dietowych cierpiętników.

P.S.














I jeszcze odrobina życiowej filozofii z zatłuszczonego pudełka po pizzy:

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Muffiny powrotno-dziękczynne

Dziś był mój pierwszy dzień w pracy po 9-dniowej przerwie. Mamy taki miły zwyczaj w naszym zespole, że jak ktoś wraca z urlopu, przynosi coś na ząb. Zwykle są to łakocie przywiezione z innych krajów czy regionów Polski. Ja niestety się nie postarałam i nie przywiozłam nic z Podkarpacia :( Aby odkupić winę, upiekłam muffiny. Nazwałam je powrotno-dziękczynnymi. "Powrotno" wiadomo dlaczego, a "dziękczynnymi", bo zostały rozdystrybuowane nie tylko wśród moich najbliższych współpracowników, ale także wśród osób spoza naszego zespołu, które pomogły w dopięciu niektórych spraw w trakcie mojej nieobecności. Dziękuję :)

Muffiny powrotno-dziękczynne powstały z tego samego co zwykle przepisu na muffiny z owocami. Myk polega na tym, że nieco go zmodyfikowałam, dodając posypkę do ciasta, a owoc układając w miejscu zwykle zarezerwowanym dla posypki czyli na szczycie muffina. Do ciasta dodałam pokrojone na niewielkie kawałki orzechy macadamia, a na wierzchu ułożyłam - przekrojoną na pół i lekko posłodzoną cukrem śliwkę węgierkę. Wyszło całkiem fajnie :)

Muffiny powrotno-dziękczynne z orzechami macadamia i śliwkami węgierkami














Przy okazji chciałabym polecić Wam orzechy macadamia. Odkryłam je stosunkowo niedawno (jedząc jakąś mieszankę orzechów) i od tamtej pory jestem ich wielką fanką. Mają maślany smak (moja siostra stwierdziła, że smakują jak ciasteczka) i są dość miękkie.


Występują w formie naturalnej i prażonej (z solą). Obie można kupić w małym stoisku z bakaliami, które znajduje się w centrum handlowym Promenada w Warszawie przy ul. Ostrobramskiej. Stoisko to jest zlokalizowane tuż przy wejściu do alkoholowego stoiska Almy. Polecam to miejsce, bo kupowane w nim orzechy są o niebo lepsze niż te z opakowań, które można dostać w każdym mniejszym czy większym sklepie spożywczym. Na przykład orzechy macadamia Bakalland z serii Finesio są jak dla mnie trochę gorzkie, podczas gdy te z promedandowego stoiska są pozbawione tej goryczki. No i cena również istotnie się różni, na korzyść stoiska (paczka orzechów macadamia Bakalland Finesio 75g kosztuje np. 12,49 zł w internetowych delikatesach Piotr i Paweł, podczas gdy 100g orzechów macadamia na tym stoisku kosztuje 8 zł). I obsługa jest bardzo ok. Wahałam się kiedyś, czy kupić klasyczne suszone morele czy takie ekologiczne. Różnią się kolorem (klasyczne są pomarańczowe, ekologiczne - brązowe), smakiem (jak smakują klasyczne każdy wie ;) ekologiczne mają lekko figowy posmak), no i oczywiście składem (do klasycznych dodaje się jakieś sztuczne substancje, które sprawiają, że poddana suszeniu morela zachowuje kolor świeżego owoca, a przynajmniej zbliżony). Różnica w cenie to ok. 2 zł za 100g (droższe są naturalnie te ekologiczne). Widząc moje niezdecydowanie, pan pracujący na tym stoisku zapakował mi 5 ekologicznych moreli na spróbowanie, gratis (tak, wiem, nie ma darmowego lunchu ;). Miło z jego strony.

P.S. Stoisko z bakaliami dopadła niestety inflacja :( Orzechy macadamia kosztują już nie 8 zł, a... 15 zł za 100g :( Choć orzechy z tego przybytku są naprawdę dobre, chyba nie ma sensu aż tak przepłacać. Całkiem dobre orzechy macadamia można kupić w Almie w tym samym centrum handlowym, za ok. 10 zł za 100g. [informacja dodana 26.10.2011]

niedziela, 21 sierpnia 2011

"Stół, jaki jest. Wokół kuchni w Polsce" - Wojciech Nowicki

Mimo że na mojej nocnej szafce oraz na innych szafkach piętrzą się nieprzeczytane jeszcze książki, jakoś ciężko mi się powstrzymać przed powiększaniem mojego księgozbioru. W ten oto sposób w dniu wczorajszym, w ramach spaceru trafiłam (przypadkiem ;) do księgarnio-kawiarni „Czuły Barbarzyńca”, gdzie stałam się posiadaczką 3 nowych pozycji, w tym książki wydanej przez Muzeum Etnograficzne im. Seweryna Udzieli pt. „Stół, jaki jest. Wokół kuchni w Polsce”, autorstwa Wojciecha Nowickiego (jak można przeczytać na wewnętrznej stronie okładki, Wojciech Nowicki to eseista, krytyk kulinarny i fotograf, który publikuje teksty poświęcone kuchni i fotografii w „Tygodniku Powszechnym” i który jest recenzentem kulinarnym „Gazety Wyborczej”).

Po pobieżnym przekartkowaniu tej książki, zapragnęłam stać się jej właścicielką. I tak też się stało. Lekturę zaczęłam jeszcze w „Czułym Barbarzyńcy”, a dokończyłam dziś, w ramach akcji „nadrabianie zaległości czytelniczych”, która została zrealizowana na czerwonym kocyku w parku Morskie Oko na Mokotowie. Rozrywki dostarczał nam (mi i Wybrankowi, który również miał nadrabiać, ale oddał się zabawie nowym aparatem fotograficznym) pies rasy buldog francuski, który podczołgiwał się do naszego koca, radośnie charcząc. Na imię miał chyba Emil i z dumą nosił obrożę w barwach warszawskiej Legii z rokiem 1916 (rok założenia klubu, co właśnie udało mi się ustalić Wybrankiem).

Książka ta to próba opisu historii polskiej sztuki kulinarnej na 150+ stronach. Składa się z dwóch części: „Pamięć”, w której autor opisuje jak onegdaj to bywało oraz „Tu, teraz”, w której prezentuje rozważania na temat obecnego kształtu kuchni polskiej. W obu częściach przytacza anegdoty, cytuje inne książki, w tym poświęcone kulinariom, i dane statystyczne z różnego rodzaju badań (np. przykładowe szacunkowe roczne wydatki na gastronomię na jednego mieszkańca wynoszą ponad 900 euro we Francji, prawie 800 euro w Holandii. W Polsce w chwili obecnej (czyli w 2008 roku) szacowane są na około 100 euro – to z badania polskiego rynku gastronomicznego, przeprowadzonego przez GfK Polonia, strona 30)*.

Autor pisze o polskiej tradycji kulinarnej, którą zgubiliśmy chyba gdzieś po drodze. O bogactwie dań z dziczyzny i ryb, pachnących i smakujących korzennymi przyprawami. Pisze o szarym i smutnym okresie powojennym, erze ersatzów, kiedy kuchnia polska została dobita i od kiedy za nasze danie narodowe uważany jest kotlet schabowy z ziemniakami i zasmażaną kapustą… Opisy te przeplata własnymi wspomnieniami kulinarnymi, z rodzinnego domu, z młodości i z życia dorosłego (ur. w 1968 roku). I wreszcie o ostatnich 20 latach, zagranicznych wpływach (fast foody, chińszyzna, kebaby) oraz o naszym narodowym zamiłowaniu do grillowania (przeczytałem artykuł poświęcony wynikom badań dotyczących kondycji społeczeństwa po dwudziestu latach wolności. Polacy uważają (w masie), że najważniejszą przemianą jest możliwość grillowania; strona 102).

Autor sporo miejsca poświęca również różnym obliczom tzw. kuchni „fużyn” (z ang. fusion), pozwolę sobie przytoczyć fragment tego wywodu, bo szczerze mnie rozbawił:

Fużyn ma przeróżne oblicza: może to być szynka na reklamowych plakatach, nazwana szynką farmeńską – czyli nazewniczy kundel, mieszanina szynki parmeńskiej i szynki farmerskiej, cokolwiek to drugie słowo znaczy. To może być panierowany sandacz, na polską modłę zrobiony, podany nad jeziorem w smutną pogodę; na otuchę ktoś w panierowaną rybę wbił koktajlową parasolkę; bo nie wie przecież, do czego służy. (…) Fużyn nie zna granic, oprócz niewiedzy naszej i naszego w niewiedzy rozmachu. (strona 108)

A propos niewiedzy – autor przytacza też kilka interesujących przykładów niezrozumienia pewnych pojęć. Tutaj również nie mogę się powstrzymać od zacytowania :)

Nadobecność nazw obcych jest problemem – przychodzą do nas bez instrukcji obsługi, nie wiadomo, jak je wymawiać, nie wiadomo, co dokładnie znaczą. Pałętają się po Polsce nazwy potraktowane według lingwistycznych umiejętności kucharza lub kelnera. „Maciato – miękko jak w imieniu Maciek, mówi barmanka w barze – to jest mleczna kawa”, bo ani nie zna wymowy, ani etymologii: macchiatto to espresso ledwie splamione mlekiem. Albo inny mistrz obsługi, pewny siebie i bezczelny, który przynosi latte zamiast macchiatto: „W naszym klubie – powiada – macchiatto oznacza dużą kawę z mlekiem, i jeśli chce pan tu przychodzić, to musi się pan tego nauczyć”. W olbrzymiej kawiarni, tuż pod Wawelem, podają espresso ze szklanką wody; ale nie zimnej, tylko wrzącej, ze strachu, że kawa będzie za mocna, i z przekonania, że ta woda jest po to, żeby zrobić sobie słabszą. (strona 108)

Zresztą chyba nawet nie trzeba cytować tej książki, wystarczy wspomnieć o „dużym ekspresso z mlekiem”. Wniosek z tego taki, że wiele musimy się jeszcze o kuchni nauczyć. Zarówno ludzie gastronomii (kucharze i kelnerzy, którym nieźle się obrywa od autora książki; tym pierwszym za brak chęci do nauki i zwykłą niedbałość; tym drugim za brak profesjonalizmu i nienawiść do klientów), jak i konsumenci. Skoro tak wielką sympatią darzymy kuchnię włoską (czy jakąkolwiek inną), albo nauczmy się podstaw, albo nie silmy się, żeby udawać ekspertów (bruścietta, gnoczczi, itd.). Zamawiając potrawę o obcojęzycznej nazwie, zawsze można pokazać w menu palcem nazwę dania, które chcemy zamówić ;)

Mimo manta, jakie autor spuszcza polskiej gastronomii, w podsumowaniu książki pojawia się iskierka nadziei:

Kuchnia w Polsce przechodzi podobne przemiany jak kuchnie zachodnie, choruje na te same zauroczenia. Przechodzi drogę od wiary we własną wielkość po trudną decyzję o podjęciu nauki u lepszych (…). Przeszła drogę od powszechnego braku do powszechnej pełni. Jest na drodze od ściśle domowego jedzenia, dość zgrzebnego (ale to nie grzech w wypadku domowej kuchni) do szerszych horyzontów; bo styka się nareszcie ze światem zewnętrznym i z niego łapczywie chłonie. (strona 150)

Na zakończenie, jeszcze jeden cytat, którego przesłanie jest mi bliskie, bo wyraża moją filozofię jedzenia:

Jeść tylko to, co smakuje i w ilości, która nam odpowiada (no, unikając jednak obżarstwa).

Polecam tę książkę osobom chcącym dowiedzieć się czegoś więcej (niż wiedzieli dotychczas) o ewolucji polskiej sztuki kulinarnej, a przy okazji trochę się pośmiać. Z samych siebie, oczywiście.



*Z tego miejsca chciałabym serdecznie pozdrowić moją koleżankę K., bardzo zdolnego ekonometryka, z misją naprawiania Polski. K. jakiś czas temu napisała pracę naukową, którą streściła mi mniej więcej tymi słowami: „W Polsce nie było recesji dzięki temu, że Polacy nie chodzą do restauracji tak często jak Francuzi” :) ( = wydatki stałe stanowią większą część miesięcznych wydatków Polaków niż Francuzów, w związku z czym nie ograniczyli konsumpcji w takim stopniu, jak zrobili to Francuzi, a że konsumpcja jest ważną składową PKB, wzrost gospodarczy w Polsce nie wyhamował w takim stopniu jak we Francji). K., jeżeli kiedykolwiek to przeczytasz i nóż otworzy Ci się w kieszeni, sprostuj proszę. Miej litość dla ekonomisty-teoretyka ;)

sobota, 20 sierpnia 2011

Nie ma to jak omlet na dobry początek dnia :)

Jeszcze kilka lat temu omlet nie wzbudzał mojego entuzjazmu, bo kojarzył mi się z nieproporcjonalnie dużym w porównaniu do efektów nakładem pracy. Ubijanie piany z białek i łączenie jej z czymkolwiek kojarzy mi się z porannym bałaganem w kuchni. A ja porannego bałaganu w kuchni nie lubię, bo nie lubię sprzątać, szczególnie rano. Miałam również ambiwalentne podejście do tzw. omletów na słodko... niech mnie ktoś przekona, że smażone jajka dobrze smakują z dżemem ;)

Do omletów przekonał mnie mój Wybranek, który pewnego dnia zaserwował mi omlet francuski według przepisu Julii Child. Byłam pod wrażeniem, bo był naprawdę bardzo dobry (omlet znaczy się ;). Byłam pod jeszcze większym wrażeniem, gdy dowiedziałam się, jak szybko i prosto się go przygotowuje.















Składniki (na omlet dla 1 osoby):
2 jajka
2 plasterki wędliny (jeśli to jest tzw. wiejska szynka i mamy duże plastry to wystarczy 1)
1 łyżka oliwy z oliwek
sól, pieprz
ulubione zioła (ja miałam ze szczypiorem, klasyk ;)

Przygotowanie:
1. oliwę wlać na patelnię i podgrzać (użyłam patelni teflonowej o średnicy ok. 26 cm - w przypadku większej patelni omlet wyjdzie cieńszy)
2. pokroić szynkę na niewielkie kwadraty, wrzucić na patelnię, chwilę podsmażyć
3. rozbić jajka do miseczki, rozkłócić białko i żółtko widelcem
4. jajka wlać na palelnię, trochę zamieszać z szynką, żeby równomiernie rozłożyła się na całej powierzchni patelni
5. rozprowadzić jajko zmieszane z szynką po całej powierzchni patelni
6. doprawić solą i pieprzem
7. smażyć (uwaga, tylko na jednej stronie, bez przewracania) do momentu, w którym górna strona się zetnie
8. omlet tuż przed zakończeniem smażenia można posypać świeżo startym parmezanem (wówczas nie solimy, bo parmezan sam w sobie jest słony) i/lub ziołami (ja posypałam dopiero na telarzu)
9. gotowy omlet delikatnie zsunąć na talerz
10. jeśli wcześniej nie dodaliśmy ziół czy parmezanu, można to zrobić na talerzu
11. jemy np. z dodatkiem pomidora lub innego warzywa oraz świeżego pieczywa (o ile nie jesteśmy na bezpieczywowej diecie ;)

Jeżeli wskazówki dot. przygotowania nie są zbyt jasne, zapraszam do obejrzenia filmiku instruktażowego, w którym autorka przepisu pokazuje cały proces krok po kroku :) Filmik znajdziecie tutaj (mała uwaga: przyznaję, że ja aż tak nie trzęsę patelnią jak Julia Child ;). Jeżeli macie dobrą patelnię teflonową (nie porysowaną) to omlet nie powinien się przylepiać, powinien za to gładko zsunąć się z patelni na talerz, gdy będzie już gotowy (brzegi się odginają jak w przypadku naleśników, gdy spód jest już usmażony; stopień wysmażenia górnej części sprawdzam "na wygląd", ew. palcem ;).

Smacznego śniadania i miłego dnia :)

P.S. Chyba najlepszą rekomendacją dla tego omletu jest to, że smakował mojemu tacie, który omletów nie lubi (zraził się podczas pobytu w USA, gdzie chyba przez 2 tyg. na śniadanie codziennie serwowano mu omlet na słodko...).

czwartek, 18 sierpnia 2011

Bruścietta my love :)

Kto widział TVNowskie „Kuchenne rewolucje” z Magdą Gessler w roli głównej wie, że aby z sukcesem prowadzić restaurację, należy mówić „bruścietta” i „winigret”. Mi, prostej kobiecie, prowadzącej jedynie własną kuchnię i bloga, słownictwo z restauracyjnych salonów jest obce. A nawet gdy od czasu do czasu trafiam w restauracyjne progi, zamiast silić się na wymawianie obcobrzmiących nazw dań z menu, po prostu pokazuję kelnerce czy kelnerowi palcem w karcie to, co chciałabym zamówić. Wiem, palcem się nie pokazuje, ale cóż, trzeba sobie jakoś radzić.

Wspomniałam o bruskettcie zwanej bruściettą, ponieważ jest to jedno z moich ulubionych letnich dań. Był taki czas, że robiłam je bardzo często, ale w końcu Wybranek zastrajkował i na jakiś czas zniknęło z naszego menu. Przypomniałam sobie o nim niedawno, bo pomidory są w sierpniu najlepsze. A pomidory są nieodzownym elementem tegoż dania.

Przepis, który poniżej zamieszczam, jest przepisem na bruskettę po mojemu. To nie jest klasyczny włoski przepis, z wielu powodów (np. dlatego, że w oryginale chleb powinien być raczej wczorajszy niż dzisiejszy). Ja robię to tak:


Składniki:
pieczywo (bułka, bagietka, chleb, ale raczej nie razowe), raczej dzisiejsze - byle nie pieczywo tostowe (!)
pomidory
świeża bazylia
oliwa z oliwek z pierwszego tłoczenia
1 duży ząbek czosnku
sól, pieprz

Przygotowanie:
1. pieczywo pokroić (bułkę na pół, bagietkę w wzdłuż i w poprzek w kwadratowe kawałki, chleb w grube kromki)
2. pomidory sparzyć wrzątkiem, obrać ze skórki, pokroić w niewielkie kawałki
3. świeżą bazylie (na 4 osoby – cały krzak) umyć, włożyć do blendera, zalać oliwą (ok. ½ szklanki), dodać czosnek, sól i pieprz, wszystko zblenderować do postaci zielonego „szlamu” (nazwa zastrzeżona :)
4. pokrojone pieczywo nasączyć „szlamem” z jednej strony
5. na nasączonej stronie ułożyć pomidory
6. wstawić do piekarnika nagrzanego do 180 stopni Celsjusza i opiekać 15-20min z termoobiegiem
7. po wyjęciu skropić pomidory oliwą, doprawić solą i pieprzem, można też posypać startym parmezanem

Grzanki są bardzo dobre również bez pomidorów, zapieczone z samym „szlamem” albo i z samą oliwą. Ale ja jednak wolę z pomidorami. Bruskettę robi się też z innymi dodatkami, np. w warszawskiej trattorii Chianti serwuje się bruskettę w trzech odmianach na jednym talerzu w formie przystawki. O ile dobrze pamiętam jedna z nich jest właśnie z bakłażanem, jedna z grzybami i jedna z salami (ale ostrzegam, że ostatni raz byłam w tej knajpie w 2009 roku, więc coś się mogło zmienić).

środa, 17 sierpnia 2011

Comfort food

Jednen z odcinków programu "Nigella gryzie" (Nigella bites) został poświęcony tzw. comfort food czyli "jedzeniu na pocieszenie". Zjawisko to było mi naturalnie znane z autopsji, ale pod inną nazwą - zajadanie stresu lub zajadanie smutków. Nigella uświadomiła mi jednak, że istnieje ładniejsze określenie, bez tych wszystkich słów o negatywnym wydźwięku jak stres czy smutek ;)

Wspominam o comfort food, bo dziś było mi potrzebne. Głównie za sprawą kwestii, które na urlopie powinnam mieć w głębokim poważaniu, ale nie miałam i nie mam (a szkoda). Nie skorzystałam jednak z podpowiedzi Nigelli ani z żadnego z jej przepisów na comfort food (są tutaj, gdyby kogoś interesowały). Stłukłam za to kawał schabu, co pomogło mi nieco rozładować  negatywne emocje ;) Od dziś to będzie mój sposób na chandrę, polecam, nie tuczy, o ile nie zje się w pojedynkę 1 kg stłuczonego schabu w postaci góry kotletów schabowych w mega grubej panierze.

Ale do rzeczy. Stłukłam ten schab i co dalej? Oprószyłam z obu stron solą i pieprzem, podsmażyłam na oleju, zdjęłam z patelni. Potem pokroiłam w półplasterki dużą cebulę, podsmażając ją na tej samej patelni i na tym samym tłuszczu. Następnie z powrotem wrzuciłam usmażone kotlety na patelnię, dodałam 3 suszone podgrzybki, 1 liść laurowy, 3 ziarenka ziela angielskiego i zalałam wrzątkiem (tyle, żeby woda przykryła mięso). Właśnie się dusi, o tak:


Mam nadzieję, że wyjdą z tego bitki, takie jak robi moja mama, bo wskazówki mam od niej. Danie to jest pocieszające w dwóch wymiarach: z jednej strony zamiast skopać komuś d..., stłukłam schab i trochę mi ulżyło (a jednocześnie nie naraziłam się na proces za pobicie ;); z drugiej danie to kojarzy mi się z posiłkami w rodzinnym gronie czyli budzi pozytywne skojarzenia.

Innym pocieszającym jedzeniem, z którym miałam dziś styczność, jest fasolka po bretońsku zrobiona przez moją babcię. Babcia w zasadzie nie potrafi gotować dla dwóch osób (tj. dla siebie i dziadka), a nawet jak nastawi się na obiad dla 2 osób, potrafi dokonać cudownego rozmnożenia pokarmów na skalę porównywalną do tej biblijnej ;) No więc dziś zrobiła cały gar pysznej fasolki, którą ku mojej uciesze postanowiła się z nami podzielić. Sama też czasami robię to danie, ale nie ma to jak fasolka od babci, którą pamiętam z dzieciństwa, podobnie jak pieczeń rzymską z jajkiem w środku i kminkiem, kotlety mielone, gołąbki, letnie leczo z cukinią, barszcz czerwony na zakwasie z uszkami, roladę serową, pierogi z gąskami, itd. :)


Po stłuczeniu schabu i konsumpcji babcinej fasolki czuję się już całkiem dobrze (żeby nie powiedzieć "całkiem niesamowicie", cytując klasyka z filmu Madagaskar 2 ;). Do zupełnego odzyskania równowagi brakuje mi jeszcze tylko szopingu, któremu za chwilę się oddam.

Zanim to jednak uczynię, pragnę z tego miejsca podziękować mojemu Wybrankowi za inspiracę ("Masz urlop. Idź sobie na rower. Albo zrób beef wellington"). Polędwicy a la Wellington nie zrobiłam, ale pomysł na pocieszenie się jedzeniem okazał się trafiony ;)

wtorek, 16 sierpnia 2011

Tarta z kurkami

Odkąd ten wpis pojawił się na moim ulubionym blogu kulinarnym (Kwestia Smaku), chodziła za mną tarta z kurkami i nie chciała się odczepić. Na dziś wyznaczyłam sobie deadline, kupiłam rano świeże kurki u starszej pani, która nad ranem zebrała je w lasach otaczających moją rodzinną miejscowość i voilà :) Wyszła naprawdę super, poszła cała :) Dobrze wchodziła z wytrawnym czerwonym winem Barolo (Morando, 2006),  upolowanym przez tatę w okazyjnej cenie, której poziom sprawił, że nie mieliśmy wyrzutów sumienia konsumując je bez jakiejś specjalnej okazji.

Ostatecznie nie skorzystałam z przepisu z Kwestii Smaku, traktując go jako inspirację. Skorzystałam z innego przepisu, którym kieruję się robiąc Quiche Lorraine (tarta lotaryńska z boczkiem i serem). Przepis na ciasto i "zalewę" pozostaje ten sam, zmieniają się w zasadzie tylko dodatki. Quiche Lorraine robi się układając na podpieczonym spodzie podsmażony boczek i zalewając go mieszaniną z jajek, gęstej śmietany i przypraw, wykańczając całość, posypując tartę startym serem. W przypadku tarty z kurkami zastąpiłam boczek podduszonymi w śmietanie kurkami z dodatkiem podsmażonej cebuli i drobno posiekanej natki. Wersję z kurkami polecam szczególnie teraz, bo właśnie trwa sezon na te grzyby. Quiche Lorraine można robić przez cały rok.

Tarta z kurkami

Składniki (na blachę do tarty o średnicy ok 28 cm):
- na ciasto
400g mąki pszennej
1 kostka masła (200g; z lodówki, nie ciepłe)
1 łyżeczka soli
2 jajka
- na farsz
1 szklanka + 100 ml gęstej śmietany (18%)
2 jajka
15 dag sera żółtego (ja miałam goudę)
0,5 kg kurek
1 łyżka masła + 2 łyżki oliwy
1 cebula średniej wielkości
kilka gałązek natki
sól, pieprz

Przygotowanie:
1. kurki umyć, większe sztuki pokroić na niewielkie kawałki
2. cebulę obrać, posiekać, podsmażyć na 1 łyżce masła z 1 łyżką oliwy z oliwek (oliwa jest po to, żeby masło się nie spaliło, najpierw wlewamy na patelnię oliwę, a potem wrzucamy na nią masło)
3. do cebuli dodajemy kurki i podsmażamy (cały płyn, który z nich wycieknie, musi odparować)
4. doprawiamy podsmażone (=odparowane) kurki solą i pieprzem, dodajemy do nich 100 ml śmietany, dorzucamy posiekaną natkę i dusimy przez kilka minut
5. zdejmujemy kurki z ognia i odstawiamy
6. z mąki, masła, jajek i soli wyrabiamy ciasto (w podobny sposób, jak robi się kruszonkę czyli rozcierając masło z mąką opuszkami palców)
7. ciastem wylepiamy formę do tarty, nakłuwając dno widelcem (żeby powietrze miało którędy uchodzić i żeby ciasto zanadto nie urosło)
8. formę z ciastem chłodzimy w lodówce (min. 15 min)
9. nagrzewamy piekarnik do 200 stopni Celsjusza (bez termoobiegu)
10. po schłodzeniu podpiekamy ciasto w piekarniku przez 10 min (dzięki temu będzie dobrze upieczone)
11. wyjmujemy podpieczone ciasto z piekarnika i układamy na nim podduszone kurki
12. 1 szklankę śmietany łączymy z w jajkami, doprawiamy solą i pieprzem do smaku
13. wlewamy masę na kurki
14. całość posypujemy startym serem
15. pieczemy ok. 20 min w nagrzanym do 200 stopni Celsjusza piekarniku

Tonące łódeczki z cukinii

Dlaczego tonące? Bo tak przeładowane farszem, że gdyby były prawdziwymi łodziami najprawdopodobniej by zatonęły przy takim obciążeniu ;) W przypadku tego dania nadmierny ładunek nie był jednak tak przykry w skutkach, jakby to było w przypadku prawdziwej łodzi. Wręcz przeciwnie, wyszło całkiem dobrze i całkiem dobrze wchodziło w towarzystwie delikatnego w smaku czerwonego wytrawnego wina rodem z Chile, które do wczorajszej kolacji zaserwował tato :)

To danie wybrałam trochę z premedytacją, a premedytacja ta dotyczyła cukini. W moim rodzinnym domu, w którym właśnie odchamiam się po kilku wyjątkowo ciężkich tygodniach w pracy, cukinia w zasadzie nie występowała. Lądowała na naszym stole chyba tylko wtedy, gdy babcia robiła letnie leczo z papryki, pomidorów i cukinii, obdarowywując nim nas. Postawiłam sobie za cel popularyzację tego warzywa wśród mojej najbliższej rodziny, albowiem sama odkryłam jego zalety i uważam, że zasługuje na większą atencję niż dotychczas.

Tonące łódeczki z cukinii

Składniki (dla 4 osób):
4 nieduże cukinie
0,5 kg mięsa (miałam zmieloną szynkę wieprzową, ale mielona pierś z indyka czy mielona wołowina też będzie ok)
1 op. ryżu (= 1 torebka)
1 duża cebula
1 ząbek czosnku
3-4 suszone grzyby (użyłam suszonych, bo innych "na stanie" nie było; można zastąpić świeżymi grzybami leśnymi lub pieczarkami)
kilka gałązek natki pietruszki
sól, pieprz, oliwa
opcjonalnie parmezan (lub ser żółty, np. gouda)

Przygotowanie:
1. namoczyć suszone grzyby w wodzie, a gdy zmięnką, podgotować przez 10 min w osolonej wodzie (lub poddusić świeże grzyby na patelni)
2. nagrzać piekarnik do 160 stopni Celsjusza
3. ugotować ryż na sypko
4. cebulę i czosnek drobno posiekać, podsmażyć na 2 łyżkach oliwy
5. do cebuli i czosnku dodać mięso mielone, doprawić solą i pieprzem do smaku
6. cukinie umyć, osuszyć, przekroić na wzdłuż na pół
7. z cukinii wydrążyć miąsz za pomocą łyżeczki, aby zrobić miejsce na farsz
8. wydrążony miąsz posiekać i poddusić razem z usmażonym mięsem
9. "łódeczki" posolić, ułożyć na wysmarowanej oliwą blaszce do pieczenia (naczyniu żaroodpornym) i wstawić do piekarnika nagrzanego do 160 stopni Celsjusza - piec 10 min z termoobiegiem (ten zabieg ma na celu podpieczenie cukinii i odparowanie z nich wody przed nałożeniem farszu)
10. grzyby odcedzić i drobno posiekać, dodać do mięsa i miąszu z cukinii
11. do mieszaniny dodać ugotowany ryż, chwilę razem poddusić, żeby smaki się połączyły
12. mieszaninę doprawić do smaku solą i pieprzem oraz garścią drobno posiekanej natki
13. podpieczone "łódeczki" wypełnić warszem, ułożyć na blaszce, przykryć folią aluminiową i zapiekać w 180 stopniach Celsjusza przez 15 min - bez termoobiegu (folia ma zapobiec wysuszeniu farszu)
14. wyjąć cukinie z piekarnika, ułożyć na talerzu, poszczególne porcje obsypać płatkami parmezanu (ja wykrajam je z kawałka parmezanu za pomocą obieraczki do warzyw) lub na każdą "łódeczkę" położyć 1-2 prostokątne plastry sera żółtego (który roztopi się pod wpływem ciepła potrawy)

Zamiast cukinii można użyć papryki lub bakłażana.

niedziela, 14 sierpnia 2011

Muffiny z sezonowych owoców

W pełni sezonu na jagody, maliny i różnego rodzaju śliwki aż chce się piec, przynajmniej mi :) Wśród moich ostatnich dokonań wypiekowych są m.in. muffiny z jagodami oraz z nektarynkami. Sprawa jest prosta - mam jeden bazowy przepis, który modyfikuję, dodając różne składniki. Biały cukier może być zastąpiony przez brązowy i na odwrót. Można stosować różne rodzaje owoców i posypek, a jogurt naturalny zastępować maślanką. Co do mąki, podejrzewam, że biała pszenna mąka może być zamieniona na pełnoziarnistą - piszę "podejrzewam", bo nie przepadam za tzw. "zdrowszymi" wersjami. Nie będę zmniejszała ich wartości kalorycznej czy też "niezdrowości" dodając inną mąkę, która sprawia, że smak jest gorszy i tyle. Nikt mnie nie przekona, że ten sam muffin zrobiony z mąki pszennej i pełnoziarnistej jest tak samo dobry. Bullshit :)

Muffiny z nektarynkami, posypane orzechami nerkowca


Muffiny z jagodami


Przepis podstawowy na muffiny z owocami:
- w jednej misce mieszamy 300g mąki, 100g cukru, 1 op. cukru waniliowego, 1  łyżeczkę proszku do pieczenia i 1 łyżeczkę sody oczyszczonej
- w drugiej misce mieszamy 1 całe jajko (bez skorupki ;), 125ml oleju roślinnego i 180ml jogurtu naturalnego lub maślanki
- mieszamy obie mikstury, do otrzymanej masy dodajemy owoce (przepis ma tą zaletę, że masa jest gęsta, dzięki czemu owoce nie opadają na dno, nie powodując zapadnięcia się muffina do środka i powstania brzydkiego "kratera")
- miksturę rozkładamy do papilotek, którymi wyścieliliśmy formę do muffinów; do 2/3 wysokości papilotki
- posypujemy wybraną posypką (ja najczęściej używam płatków migdałów lub kruszonki)
- pieczemy 23min w piekarniku nagrzanym do 180 stopni Celsjusza (bez termoobiegu)

E voilà :)

sobota, 6 sierpnia 2011

Arbuz w nowej odsłonie

Arbuz to arbuz, słodki owoc, przy konsumpcji którego łatwo się pobrudzić ;) Lubię, owszem, ale nie jem zbyt często, głównie dlatego, że trudno kupić go w mniejszych ilościach (nie cały czy pół, ale np. 1/8). Kupowanie całego czy połowy dla 1 osoby jest bez sensu, nie przejem.

2-3 lata temu, chyba w TVN Style, widziałam serię programów kulinarnych "Forever summer" z Nigellą Lawson. W jednym z odcinków prezentowała przepis na sałatkę z arbuza...z fetą i oliwkami :) Już wtedy miałam ochotę wypróbować ten przepis, ale jakoś nie wyszło... Dopiero wczoraj, gdy w osiedlowym sklepiku spożywczym zobaczyłam arbuza sprzedawanego na "ośemki", przypomniałam sobie o tym przepisie. Dziś dokupiłam ser feta, oliwki, czerwoną cebulę i zioła, no i zrealizowałam zachciankę sprzed 2-3 lat :) Przepis znajduje się w książce autorstwa Nigelli pt. "Lato w kuchni przez okrągły rok" i to właśnie z niego korzystałam. Po konsumpcji muszę przyznać, że to fajny pomysł na letni lunch lub kolację - sałatka jest lekka i sycąca, a słodki arbuz rzeczywiście fajnie komponuje się ze słoną fetą i ostrą cebulą. A dzięki słodyczy arbuza po posiłu nie mam parcia na deser ;)

Sałatka z arbuza z fetą i oliwkami



Składniki (dla 1 osoby)
1/8 niezbyt dużego arbuza (u mnie ok 0,6 kg ze skórką)
1/2 kostki (= 100g) sera feta (jeśli mogę coś zasugerować - kupcie ser z importu; niestety wyroby fetopodobne dostępne w Polsce, a szczególnie wyroby marki Arla, przypominają grecką fetę tylko kolorem...)
15 czarnych oliwek
1/2 małej czerwonej cebuli
2-3 gałązki świeżej mięty
2-3 gałązki natki pietruszki
2 łyżki oliwy z oliwek
sok z 1/4 cytryny (w oryginale jest limonka)
świeżo zmielony czarny pieprz

Przygotowanie:
1. arbuza okroić ze skórki, miąsz pokroić na nieduże sześciany
2. fetę pokroić na nieduże sześciany
3. oliwki odsączyć z zalewy
4. cebulę obrać i pokroić w cienkie półplasterki
5. zioła posiekać
6. wszystkie składniki włożyć do jednej miski, dodać sok z cytryny, oliwę, pieprz - delikatnie wymieszać (najlepiej rękami)
7. zjeść :)